Oto
wykaz wszystkich stron które powinny być
dostepne pod niniejszym adresem (tj. na
tym serwerze), w zestawieniu językowym -
w 8 językach. Jest on częściej aktualizowanym
powtórzeniem stron zestawionych też w "Menu 1".
Wybierz poniżej interesującą Cię stronę
manipulując suwakami, potem kliknij na nią
aby ją uruchomić:
(Ten sam wykaz daje się też wyświetlić
z "Menu 1" poprzez kliknięcie tam na
"Menu 2".)
Oto
wykaz adresów wszystkich totaliztycznych
witryn działających w dniu aktualizacji
tej strony. Pod każdym z owych adresów
powinny być dostępne wszystkie totaliztyczne
strony wyszczególnione w "Menu 1" i
"Menu 2",
włączajac w to również ich odmienne wersje językowe
(tj. wersje w językach: polskim,
angielskim, niemieckim, francuskim, hiszpańskim,
włoskim, greckim i rosyjskim).
Najpierw więc w poniższym okienku wybierz
adres serwera z każdego masz zamiar
skorzystać manipulując suwakami, potem
kliknij na jego adres, kiedy zaś otworzy
się strona reprezentująca ów serwer
wówczas wybierz sobie z "Mednu 1" lub z
"Menu 2"
interesującą cię stronę i kliknij na nią
aby ją uruchomić i przeglądnąć:
(Niniejszy wykaz daje się też wyświetlić
z "Menu 1" poprzez kliknięcie tam na
"Menu 4".)
WSTĘP:
Witam na stronie o historii i niezwykłościach
zlokalizowanej przy dolnośląskim mieście
Milicz
nietypowej wsi zwanej "Wszewilki", a także jej
maleńkiego "sioła" o nazwie
Stawczyk
przez wieki stanowiącego fragment owych Wszewilek.
Niestety, w 1875 roku sioło Stawczyk zostało celowo
odcięte od Wszewilek ostrzem linii żelaznej kolei, co -
zgodnie ze starożytną chińską wiedzą o tzw.
"Feng Shui",
przecięło sukcesy, zasobność i szczęście życiowe NIE tylko obu tych
miejscowości ale także wszystkich ich sąsiadów razem z którymi
Wszewilki i sioło Stawczyk formują jeden żyjący "organizm grupowy", tak
jak szczegółowiej wyjaśniam to np. w punkcie #B1 ze swej strony o nazwie
wszewilki_jutra.htm.
Jednak wysoce fortunnie dla wszystkich tych miejscowości
wzajemnie ze sobą łączonych życiodajną energią, ta
starożytna wiedza "Feng Shui" także wyjaśnia, że owo
przecięcie ich sukcesów, zasobności i życiowego szczęścia
daje się zagoić, jeśli pokona się spowodowaną przez nie
blokadę przepływu życiodajnej energii
"chi"
celowym nasileniem natężenia jej ruchu poprzez
puszczenie na to przecięcie dodatkowej energii
"chi" przechwytywanej z otoczenia i kierowanej
tam wprowadzeniem jej w ruch okrężny wzdłuż obwodu
zamkniętego. Z kolei taki ruch okrężny energii "chi" daje
się uzyskać np. ustanowieniem okrężnej linii milickich
autobusów miejskich jeżdżących po obwodzie "0" lub
"8" i w swym ruchu przebiegających przez miejsce owego
przecięcia. Faktu zaś iż "wiedza "Feng Shui" faktycznie
sprawdza się w rzeczywistym życiu NIE trzeba dowodzić.
Wszakże empirycznie potwierdzają ją sukcesy Chin i
Chińczyków - dla których spełnianie wymogów Feng
Shui jest wstępem do planowania i realizowania wszystkiego
za co tylko się zabiorą. Także mistrzowie chińskiej sztuki
wojennej "Kung Fu", np. ze słynnego klasztoru
"Shaolin"
szkolą się w kontrolowaniu przepływu tej energii w swym
ciele i jej użyciu w walce. Ja sam także eksperymentalnie
doświadczyłem, że nieznana "oficjalnej nauce ateistycznej"
inteligentna energia o cechach "chi" faktycznie istnieje.
Ponieważ zaś ustaliłem iż energię tę generuje fizycznie
wykonywana "praca moralna", w swych opracowaniach
ja ją nazywam "energia moralna". Jej przepływ
przez czakramy ze swego ciała osobiście też odczułem
jako powodujący opisywaną poniżej szczęśliwość
"zapracowanej nirwany".
Jeśli zaś w ludzkim organiźmie przepływ takiej energii
jest w stanie spowodowć tak potężne zjawisko jak
nirwana,
NIE ulega wątpliwości że w większych "grupowych" organizmach
żywych, jakimi m.in. są miejscowości powiązane ze sobą działaniami i
ruchami ludności oraz dóbr, a jakie są skomponowane z tych samych
"Drobin Boga"
co ludzkie ciała, przepływy tej samej energii decydują
o wszystkim co tam się dzieje. Zresztą przepływy owej
energii od wieków już wykrywają radiesteci, którzy dzięki
nim ustalają np. położenie podziemnych żył wody lub
poszukiwanych minerałów. Przepompowywanie tej
energii przez kryształy jest też wykorzystywane do
uzdrawianie kryształami.
Ludzkość opracowała także instrumenty pozwalające
na uwidocznienie ich upływów z najróżniejszych
obiektów - najstarszy ich rodzaj nazywany jest
"fotografią kirlianowską".
Także praktykujący leczenie za pomocą tzw.
"akupunktury"
opracowali już elektroniczne czujniki jakie wskazują
punkty wypływu tej energii z ludzkiego ciała. Niedaleko
zaś od sioła Stawczyk, tj. przy tamie na Baryczy -
patrz Fot. #D1 poniżej, położony jest silny
"czakram energetyczny"
Ziemi, buchający z jakiego potężny strumień owej energii nawet
bez użycia radiestezji jest wyczuwalny przez niemal każdego z
ludzi jako rodzaj odprężenia, ukojenia i spokoju ciała i umysłu.
(Przez jakiś cudowny zbieg okoliczności podobny strumień energii
bucha też z miejsca położonego zaledwie około 400 metrów
od mojego obecnego mieszkania w NZ, w którym widziałem
"płonący krzew"
opisywany w punkcie #J3 oraz w załączonych
do niego ilustracjach i wideach ze strony
petone_pl.htm.)
Ciekawe iż w tworzeniu masowych zgromadzeń w pobliżu
źródła owej energii czakramu lubują się węże, które przy
czakramie Wszewilek-Stawczyka kiedyś formowały coroczne
"wężowiska" jakie widowało sporo miejscowych
ludzi - w tym mój brat. Więcej na temat formowania owych
wężowisk przez "wężowych królów", źródłem
władzy których zgodnie z ludową wiedzą Dalekiego Wschodu
jest posiadanie i użycie cudownego kamienia-perły mającego
jakiś tajemny związek z czakramami energetycznymi Ziemi,
wyjaśniłem w punkcie #J2 innej swej strony o nazwie
stawczyk.htm.
Dla mnie osobiście opisywane tu Wszewilki i sioło Stawczyk,
a także wszystkie otaczające je miejscowości, mają szczególne
znaczenie. Wszakże urodziłem się w siole Stawczyk, w domu
satelitarne zdjęcia dachu którego linkuję z punktu #H2 strony
stawczyk.htm -
gdzie także podaję linki i adresy w Mapach Google do satelitarnych zdjęć
całego sioła Stawczyk oraz otaczających to sioło miejscowości. W pozostałych
zaś z tych miejscowości, szczególnie w Miliczu, Stawcu i Sławoszewicach,
rosłem, wychowałem się, zwiększałem swe doświadczenie życiowe, oraz się
edukowałem.
To w nich także marzyłem o podróżach po wielkim świecie
oraz o dokonywaniu przełomowych odkryć naukowych
i wynalazków - które to marzenia w moim przypadku
faktycznie się pospełniały, chociaż zbyt wielu moich
rodaków jakoś NIE potrafi się zdobyć na szlachetność
zaakceptowania ich owoców, stąd przez już około
40 lat niemal nieustająco odmawia uznania mojego
dorobku, oraz sekretnie obrzydza i blokuje jego poznanie
i uznanie przez innych.
Tych z czytelników, którzy zechcą dowiedzieć się
więcej szczegółów o moim raczej nietypowym chociaż
trudnym i pełnym prześladowań i przykrości życiu,
a dysponują "internetem" i tzw. "broadband" jakie
umożliwiają im oglądanie filmów z YouTube, zapraszam
do przeglądnięcia najważniejszych, półgodzinnych,
gratisowych filmów polskojęzycznych, jakie wspólnie
z moim przyjacielem, Panem Dominikiem, wykonaliśmy
aby zilustrować nimi esencję moich odkryć badawczych
i wynalazków. Niektóre z tych filmów rekomenduję do
oglądnięcia w punktach #A3 i #N5 poniżej na niniejszej
stronie. Jednak najistotniejszy z nich opiszę i zarekomenduję
w tym wstępie. Jest nim bowiem film o tytule
"Świat bez pieniędzy: Ustrój Nirwany"
udostępniany do przeglądania za darmo pod internetowym adresem
https://www.youtube.com/watch?v=W9YFI6Fer9E.
Jego szczególna istotność wynika z faktu iż wnosi on
potencjał aby spowodować zmianę na całej Ziemi, jaka
jest w stanie odmienić na znacznie lepsze losy całej
ludzkości, zamieniając dotychczasowe cierpienia, choroby,
wyzysk, niesprawiedliwość i wyniszczanie ludzi, w nieustającą
szczęśliwość, zdrowie, zasobność, spełnienie i cywilizacyjny
wzrost. Film ten ilustruje bowiem niezwykłą możliwość
zapracowania dla siebie cudownej wprost szczęśliwości zjawiska
nirwany, ogromnie mądrze wprogramowaną
w ciała wszystkich ludzi przez samego Boga. Ponieważ owa
nirwana absolutnie NIE mogła powstać u ludzi np. w wyniku
tzw. "naturalnej ewolucji",
stąd jej zaistnienie u tych osób które ją długotwale przeżywają
dostarcza niepodważalny empiryczny dowód iż Bóg faktycznie
istnieje. Zjawisko to ja nazywam
"zapracowaną nirwaną" albo
"totaliztyczną nirwaną",
bowiem aby zacząć je przeżywać konieczne jest przepracowanie
co najmniej 1200 godzin "ciężkiej fizycznej harówki"
z moralnymi motywacjami bezinteresownego pomagania
swoim bliźnim - tak jak opisałem to szczegółowiej
we WSTĘPie i w "części #L" swej strony o nazwie
smart_tv.htm,
w punkcie #C7 strony o nazwie
nirvana_pl.htm,
czy w punktach #A1 do #A4 strony o nazwie
partia_totalizmu.htm.
Ja tę nirwanę wypracowałem dla siebie i przeżywałem nieustannie
przez aż 9 miesięcy podczas swej profesury na tropikalnej
wyspie Borneo. Zaniknęła u mnie dopiero kiedy zmuszony
byłem powrócić do NZ gdzie NIE miałem już możliwości
aby kontynuować podtrzymującą ją pracę moralną. Tymczasem
taką ciężką fizyczną "pracę moralną" zapewne
do dzisiaj wykonują nawykli do niej mieszkańcy Wszewilek
i Stawczyka, ponieważ dobrze pamiętam iż kiedy ja między
nimi mieszkałem, wszyscy Wszewilczanie i Stawczykowicze
niemal nieustannie ją wykonywali. Tyle, że wówczas ani
oni, ani nikt inny w świecie, NIE wiedzieli jeszcze iż aby
praca taka powodowała zapracowanie na nirwanę, trzeba
ją wykonywać dla dobra innych bliźnich i z motywacjami
oraz w celach opisywanych przez Biblię, a NIE dla odnoszenia
własnych korzyści lub dla zapłaty. Tymczasem taką ciężką
pracę moralną dla dobra innych ludzi też można wykonywać
tak samo jak Wszewilczanie i Stawczykowicze dawniej
ją wykonywali dla własnych korzyści, tyle że NIE wolno
brać za to żadnych "pieniędzy" ani domagać się niczego
w zamian. Można więc ją wykonywać np. wypiekając bliźnim
gratisowe bułki lub chleb, ochotniczo dbając o ich zdrowie
jako pielęgniarka czy lekarz, uprawiając i rozdając im płody rolne lub
owoce,
produkując dobra konsumpcyjne lub maszyny, budując mosty
i drogi powiększajace wygodę życia bliźnich (np. budując drogę
ze Stawczyka do Sławoszewic przez most kolejowy na Baryczy -
taką jak dla ustanowienia milickiego autobusu miejskiego o
nazwie "orbiter" lub "ósemka" wyjaśniłem w punkcie #B4
i na "Fot. #B4" ze swej strony o nazwie
wszewilki_jutra.htm),
itd., itp. Innymi słowy, ponieważ dla osiągnięcia i podtrzymywania
szczęśliwości nirwany wystarczy ochotniczo i za darmo wykonywać
dowolną pracę nastawioną na dobro bliźnich, praktycznie to oznacza
iż dzisiejsze powypaczane chciwością, korupcją i niesprawiedliwością
wynagradzanie "pieniędzmi" wszelkich wykonywanych prac produkcyjnych
i usługowych daje się łatwo zastąpić właśnie wynagradzaniem
ich "nirwaną". Skoro zaś o "pieniądzach" Biblia w wersecie 6:10
z "1 listu do Tymoteusza" bezogródkowo nam wyjaśnia - cytuję:
"Albowiem korzeniem wszelkiego
zła jest chciwość pieniędzy", w przyszłości
rolę "pieniędzy" można z sukcesem zastąpić sprawiedliwym
wynagradzaniem pracy owym zaprogramowanym i sprawiedliwie
serwowanym przez samego Boga cudownym zjawiskiem
zapracowanej nirwany.
Zasada takiego zastąpienia dziś gubiących ludzkość i Ziemię
"pieniędzy" przez "nirwanę" została przeze mnie opracowana
w formę nieznanego wcześniej i całkowicie nowego
"Ustroju Nirwany" jaki ilustruje powyższy film
opisywany we WSTĘPie i w "części #L" owej strony o nazwie
smart_tv.htm
i jaki działa na zupełnie odmiennych zasadach niż znany ludzkości
kapitalizm lub komunizm - oba które to ustroje tylko eskalują zło
kontynuowaniem użycia "pieniędzy". Wszakże w Ustroju Nirwany
wszystko będzie wytwarzane moralnie i rozdawane ludziom za darmo,
zaś każdy obywatel będzie w nim ochotniczo wykonywał ciężkie prace
fizyczne swego wyboru aby zarobić sobie tym na nirwanę jaka nada
jego życiu nieopisaną wprost szczęśliwość. Wdrożenie tego preferowanego
przez Boga Ustroju Nirwany jest też w stanie uratować ludzkość
przed szybko nadchodzącą zagładą zilustrowaną naszym omawianym
poniżej w Film #A3b (dół) półgodzinnym darmowym wideo o tytule
"Zagłada ludzkości 2030"
zaś omówioną na mojej stronie internetowej o nazwie
2030.htm.
Wdrożnie "Ustroju Nirwany" jest przecież jednym ze sposobów
grupowego zamanifestowania swego ukorzenia i potwierdzenia
iż uznaje się zjawisko nirwany jako dzieło Boga i jako niepodważalny
empiryczny dowód iż Bóg faktycznie istnieje, a stąd w dzisiejszych
czasach powszechnego ateizmu i odwracania się od Boga stanowi
wstęp do ratowania się przed kataklizmem sposobem miasta
Niniwa opisanym w Biblii w wersetach 3:4-10 z "Księgi Jonasza".
Moim więc cichym marzeniem - aczkolwiek zapewne niemożliwym
do spełnienia z uwagi na niepopularność wyników badań jakie
prowadzę wśród rodaków już omamionych "pieniędzmi" i
ignorujących ponadczasowe prawdy nieustająco potwierdzane
przez najważniejszych dla postępu wiedzy
"trzech świadków",
jest aby "Ustrój Nirwany" najpierw zaczął być wdrażany przez
mieszkańców Wszewilek i okolicznych miejscowości, którzy dzięki
owemu wdrażaniu staliby się pierwszymi w świecie jacy właśnie
na Wszewilkach lub w którejś z otaczających Wszewilki miejscowości
wypracują dla siebie cudowne zjawisko nirwany, poczym stworzą
we Wszewilkach lub w którejś z otaczających Wszewilki miejscowości
szkołę jaka będzie uczyła wielu ludzi jak najefektywniej zapracowywać
sobie na nirwanę.
Treść tej strony autoryzuje
Jan Pajak,
czyli badacz Nowej Zelandii i Polski oraz
WorldCat Identity
(tj. "Tożsamość Światowej Kategorii": patrz strona
http://worldcat.org/identities/ ),
który w początkowej części 21 wieku tym wyróżnił się
z grona nadal żyjących odkrywców i wynalazców owych
dwóch krajów, iż stał się najszerzej z nich znanym wówczas
w świecie, najróżnorodniej interpretowanym i najbardziej
produktywnym - na przekór prowadzenia badań bez finansowania
i na zasadach naukowego "hobby" wymuszanego oficjalną
dezaprobatą podjętej tematyki jego badań, ale niestety o którego
istnieniu i wynikach badań w Nowej Zelandii niemal nikt NIE
chce wiedzieć, zaś dla unieważnienia, zaprzeczenia i wyciszenia
odkryć i wynalazów którego niestety sporo Polaków konspiruje
się w gangi postępujące jak monopole wypaczające prawdę i
przyszłym pokoleniom usiłujące pozostawić tylko kłamstwa, śmieci,
pozatruwaną wodę, powietrze i glebę, oraz wyniszczoną naturę.
Część #A:
Informacje wprowadzające tej strony:
#A1.
Co mnie zainspirowało do napisania tej strony:
Gdyby ktoś nam opowiedział o miejscu na Ziemi,
które jest tak niezwykłe, że wypełniają się w nim
marzenia - jeśli tylko spełniają one określone
warunki (np. są wystarczająco silne aby pamiętało
się o nich 50 lat później), a także że zachodzące
w nim zmiany reprezentują symboliczną esencję
wszystkiego co dzieje się w promieniu do kilkudziesięciu
kilometrów od niego, zapewne uważalibyśmy to za bajki.
Tymczasem miejsce takie faktycznie istnieje. Nazywa się
Wszewilki.
Leży ono około 1 kilometra według "lotu sroki"
na północny wschód od małego miasteczka
Milicza
z południowo-zachodniej Polski. Ja się w nim urodziłem. Spowodowało ono
że wszystkie moje istotne i realne marzenia się wypełniły. Także istotne
i realne marzenia ludzi których znałem, też ono zrealizowało. Na pierwszy
rzut oka wygląda ono ogromnie "normalnie". Jednak jeśli mu się
przyglądnąć dokładniej, nawet owa jego normalność jest niezwykła
- ponieważ wynika ona z faktu, ze miejsce to symbolizuje sobą
esencję wszystkiego co się dzieje w promieniu do kilkudziesięciu
kilometrów od niego. A niemal wszystko co obecnie się tam dzieje
wygląda przecież "normalnie".
#A2.
Jakie są cele tej strony:
Niniejsza etniczna strona internetowa
zawiera opowieść o owej niezwykłej wsi Wszewilki,
a bardziej ściśle, o jej miniaturowym chociaż
historycznie najstarszym fragmencie, obecnie
oficjalnie nazywanym podwójnym słowem
"Wszewilki-Stawczyk", zaś przez miejscowych
ludzi nadal nazywanym
"Stawczyk".
Odnotuj jednak że
kiedyś ta najstarsza część Wszewilek nazywała
się inaczej, mianowicie "Stawczyk", wcześniej
"Wszewilki", przedtem "Cegielnia", jeszcze
wcześniej (tj. przed 1945 rokiem) "Neu-Steffitz".
Ponadto strona ta wskazuje linki do innych
stron posiadających z nią związek tematyczny.
Najważniejsza z tych tematycznie związanych
stron, to strona o nazwie
stawczyk.htm.
Opisuje ona wieś Stawczyk zaprezentowaną z
odmiennego bo z filozoficznego punktu widzenia.
Inna, również dosyć istotna strona o tej wiosce
nosi nazwe
wszewilki_milicz.htm.
Opisuje ona wsie Stawczyk i Wszewilki z punktu
widzenia turysty. W swoim punkcie #D2 opisuje
ona m.in. "szlaki wędrowne" w obrębie i wokół wsi
Stawczyk oraz
Wszewilki.
Szlaki te umożliwiają "poinformowane" zwiedzenie
najważniejszych z opisywanych tutaj miejsc
i obiektów tej wioski. Inna też tematycznie
związana strona to
wszewilki_jutra.htm".
Ta z kolei opisuje moje marzenia na temat przyszłego
rozwoju i charakteru wsi Stawczyk - np. w punkcie #J3
przytacza opisy przyszłego wyglądu wsi Stawczyk
w czasach mojej tam wizyty prawdopodobnie mającej
miejsce około 2222 roku. Strona
Milicz
opisuje historię miasteczka Milicza, do którego
Wszewilki kiedyś należały.
Od nazwy wsi Stawczyk liczne osoby wywodzą
swoje nazwisko "Stawczyk". Dlatego
dostarczam tutaj też link do strony pokrewnej
z niniejszą noszącej nazwę
stawczyk.htm,
na której staram się też wyjaśnić nieco więcej
na temat pochodzenia nazwiska "Stawczyk".
Filmy #A3ab: Oto startery dwóch bardzo istotnych z
grupy już istniejących filmów edukacyjnych jakie Bóg
pozwolił mi i mojemu przyjacielowi przygotować, a jakich
stworzenie moim zdaniem dostarczyło najważniejsze
składowe wiedzy jaka po przetransformowaniu jej w ludzkie
działania wyeliminowałaby główne źródła dotychczasowego
zła na Ziemi oraz pozwoliła zbudować lepszą przyszłość
dla całej naszej cywilizacji. To dlatego te półgodzinne,
darmowe filmy ja usilnie rekomendowałbym oglądnąć
każdemu czytelnikowi niniejszej strony. Oba powyższe
filmy przygotowaliśmy wspólnie z moim utalentowanym
przyjacielem Panem Dominikiem Myrcik i obecnie staramy
się je jak najszerzej upowszechnić. Treść owych dwóch
już istniejących z tych filmów krótko omówiłem
poniżej w podpisach "Film #A3a" i "Film #A3b".
Tutaj jedynie dodam, że każdy zainteresowany może
je oglądać za darmo poprzez uruchomienie albo bezpośrednio z
youtube.com,
albo z mojej strony internetowej o nazwie
djp.htm -
jaka zestawia linki do wszystkich filmów i wywiadów w
tworzeniu jakich osobiście uczestniczyłem (a stąd co do
których jestem pewien iż NIE wypaczają one prawd o
jakich uświadomienie ludziom ja walczę), albo też poprzez
kliknięcie na powyższe startery. Cel jakiemu służą oba
już istniejące powyższe filmy to odzwierciedlenie esencji
szkód, następstw i upadków ludzkości spowodowanych
oficjalnym zakłamaniem i wypaczeniami jakie zrodziły
się z oparcia wszystkich dotychczasowych ustrojów
politycznych istniejących na Ziemi - w tym zarówno
kapitalizmu jak i komunizmu, na zmuszaniu ludzi do
pracy za pomocą "pieniędzy" lub "strachu". Cel zaś
trzeciego, nadal czekającego na wykonanie z tych
trzech najważniejszych z punktu widzenia dobra naszej
cywilizacji filmów edukacyjnych, nad ideą i treścią
jakiego zacząłem naukowo pracować jeszcze w 2006
roku, jednak realizacji filmowej części którego nadal
NIE mieliśmy czasu ani możliwości podjąć z Panem
Dominikiem Myrcik, czytelnik już może zgrubnie
poznać z punktów #A1 do #A4 mojej strony internetowej
partia_totalizmu.htm.
Celem tego trzeciego filmu ma być bowiem przekonywanie
ludzi, aby całkowicie wyeliminowali "pieniądze" z użycia,
poprzez wdrożenie na Ziemi znacznie doskonalszego niż
kapitalizm i komunizm politycznego "ustroju nirwany",
który zastępując "pieniądze" możliwością zapracowania
sobie na nieopisaną "szczęśliwość"
zjawiska nirwany,
w krajach jakie wdrożą u siebie ów "ustrój nirwany"
zupełnie wyeliminowałby potrzebę istnienia "pieniędzy"
(a w ten sposób wyeliminowałby także źródło wszelkiego
zła jakie pieniądze ściągają na ludzkość). Jak bowiem
znacząco potężniejszą mocą od "pieniędzy" jest "szczęśliwość",
doskonale dokumentuje to mizerna namiastka szczęśliwości
jaką wielu dzisiejszym ludziom daje zażywanie narkotyków.
Wszakże aby utrzymywać się w owej mizernej namiastce
"narkotycznej szczęśliwości", wielu ludzi pozbywa się
wszelkich pieniędzy jakie posiadają, a w sporej liczbie
przypadków pozbywa się nawet swego życia. Tymczasem
istnieje też mądrze i dalekowzrocznie zaprojektowane przez Boga
zjawisko nirwany
jakie za darmo udostępnia każdemu możność zarobienia
sobie wykonywaniem tzw. "pracy moralnej" na faktyczne
poczucie szczęśliwości jakie jest nieopisanie potężniejsze
i pełniejsze niż owa mizerna narkotyczna jej namiastka,
oraz jakie NIE wnosi sobą żadnych tzw. "skutków ubocznych".
Tyle, że wiedza o owym zjawisku nirwany nadal jest
blokowana przed jej upowszechnieniem po świecie. Jakże
więc ogromną szkodą dla ludzkości jest obecna sytuacja,
że oficjalna nauka ateistyczna celowo blokuje i obrzydza
moje publikacje o istnieniu już wprogramowanego przez
Boga w nasze dusze i ciała owego cudownego zjawiska
nirwany.
Ukrytym zaś powodem tego blokowania jest, że dla
każdego kto by dla siebie wypracował ową nieopisaną
szczęśliwość nirwany, dostarczyłaby ona przekonywujący
dowód empiryczny, że Bóg istnieje. Opisane bowiem
w punkcie #A3 mojej strony o nazwie
partia_totalizmu.htm
oraz w punkcie #C1.1 mojej strony o nazwie
nirvana_pl.htm
cechy zjawiska nirwany są takie, że nirwany NIE mogły
stworzyć "przypadki" owej usilnie wmawianej ludziom
przez oficjalną naukę "przypadkowej ewolucji", a ponadto
"praca moralna" jakiej wykonywanie generuje nirwanę, we
wszystkich swych wymogach i warunkach musi być pedantycznie
zgodna z przykazaniami i wymaganiami Boga opisanymi w
Biblii - co osobom uzyskującym zapracowaną nirwanę od razu
uświadamia iż to Bóg (a NIE ewolucja) stworzył i wprogramował
w nasze ciała i dusze owo mądrze i dalekowzrocznie zaprojektowane
zjawisko nirwany. Tymczasem "oficjalna nauka ateistyczna"
NIE chce uznać istnienia Boga - z uporem więc blokuje i odrzuca
zarówno wiedzę o nirwanie jaką ja zdołałem zgormadzić swymi
badaniami nirwany poczym opisać, między innymi, na stronie o nazwie
nirvana_pl.htm,
jak i odrzuca oraz blokuje mój
formalny dowód naukowy na istnienie Boga
nadal kłamliwie wmawiając ludziom iż Bóg jakoby NIE
istnieje. Ponieważ zaś zjawisko nirwany pozwala ludziom
ustanowić "ustrój nirwany", stwarza ono możność zakończenia
dotychczasowego zmuszania do pracy pieniędzmi lub
strachem, a zamiast tego pozwala motywować do ochotniczego
wykonywania produktywnej "pracy moralnej" w zamian
za nieustające utrzymywanie się w stanie "szczęśliwości
nirwany". Taki idealny "ustrój nirwany", działanie jakiego
zaprojektowałem jeszcze w 2006 roku, najlepiej opisałem
w punktach #A1 do #A6 z mojej strony internetowej o nazwie
partia_totalizmu.htm,
oraz we wpisach do blogów totalizmu o numerach:
polskojęzycznym #320 i angielskojęzycznym #320E -
adresy których to blogów totalizmu podałem w punkcie
#H2 niniejszej strony. Co nawet ciekawsze, podczas
swej tajemniczej "wizyty" w rodzinnej wsi Stawczyk z
dalekiej przyszłości, jaką to wizytę opisałem dokładniej
w "części #J" (szczególnie zaś w punkcie #J3) ze swej
strony internetowej o nazwie
wszewilki_jutra.htm,
na własne oczy widziałem, iż wszyscy mieszkańcy
Stawczyka byli wówczas już w stanie nirwany - jaki
to stan, dzięki osobistemu przeżyciu nirwany, był dla
mnie bardzo łatwym do rozpoznania po szczęśliwych
wyrazach ich twarzy i po pełnych szczęścia zachowaniach
tych przeżywających nirwanę przyszłych Stawczykan. Wielka
więc szkoda, że gro dzisiejszych elit w swych zatwardziałych
poglądach przypomina nawyki konsumpcyjne Azjatów -
których za nic NIE można przekonać, że ziemniaki
są od ryżu znacznie doskonalsze w smaku. Wszakże
przez swój zatwardziały nawyk pracowania wyłącznie
dla zarobienia pieniędzy i zamykania swego umysłu
na zjawisko nirwany, jakiej szczęśliwość jest nieporównywalnie
doskonalsza od pieniędzy w motywowaniu ludzi do
wykonywania "pracy moralnej", elity te uniemożliwiają
choćby tylko podejmowanie jakiejkolwiek dyskusji publicznej
na temat ustanowienia "ustroju nirwany", NIE mówiąc
już iż w swych powypaczanych poglądach uważają one
za kłamstwo owo ustalenie niezliczonych filozofów, duchownych
i racjonalnie myślących ludzi, jacy przez tysiąclecia dowodzili,
że "pieniądze są źródłem wszelkiego zła na Ziemi"
(wszakże pieniądze: wypaczają charaktery
indywidualnych ludzi, rujnują całą naszą cywilizację -
co w 2020 roku doskonale nam zademonstrowała
pandemia koronawirusa,
zwiększają korupcję i przekupstwo, pogłębiają różnicę
pomiędzy bogatymi i biednymi czyniąc bogatych
jeszcze bogatszymi a biednych jeszcze biedniejszymi,
utrudniają praktykowanie zalecanej Biblią miłości do
Boga i bliźnich, pobudzają przestępczość, wyniszczają naturę,
wiodą ludzkość do wojen, rewolucji i do końcowej zagłady,
itd., itp.). Sytuację więc w sprawie ustrojów dzisiejszych
ludzi najlepiej opisuje ów "polski dowcip" o Kowalskim,
który podczas picia herbaty stawał się ślepy, bo łyżka
z kubka zahaczała mu o okulary - zdejmował więc
okulary zamiast wyjąć łyżkę z kubka. Zaiste, ludzkości
desperacko potrzebna jest jakaś organizacja albo partia
polityczna, jaka nowymi poglądami i obstawaniem za
prawdą wyperswadowałaby bliźnim opamiętanie się z
dotychczasowego "pieniężnego obłędu" oraz z innych
wypaczeń panoszących się dzisiejszym świecie i w
obecnych czasach. (Mam nadzieję, ża organizacja
taka, lub partia, albo powstanie we Wszewilkach-Stawczyku,
albo też będzie miała tam swoją aktywnie działającą
gałąź czy ogniwo.) Oba filmy ilustrowane powyższymi
starterami opracowaliśmy wspólnie z moim ogromnie
utalentowanym przyjacielem, Panem Dominikiem
Myrcik. (Kliknij na wybrany z pokazanych powyżej starterów
któregokolwiek z obu tych filmów, aby film ten uruchomić
i go przeglądnąć.)
Film #A3a (góra): "Napędy Przyszłości".
W 34 minutach pokazuje on przepotężne napędy, jakie ludzkość
miałaby szansę zbudować w przyszłości, gdyby wdrożyła "ustrój
nirwany" poczym oficjalnie ustanowiła "naukę totaliztyczną" -
tj. nową naukę, która byłaby nauką konkurencyjną do obecnie zbyt
już nieudolnej i skorumpowanej "oficjalnej nauki ateistycznej", jaka
niemal wszystko czyni już jedynie dla pieniędzy zamiast dla prawdy.
W ten zaś sposób film ten ujawnia też jak zatwardziali w swym
konserwatyźmie i niechęci do poznawania nowej wiedzy są decydenci
dzisiejszej zawodowej nauki. Wszakże na przekór iż od 1976
roku publikowane są moje "Tablice Cykliczności dla Napędów" -
jakie zdołały ujawnić iż na Ziemi ludzkość może budować pokazywane
na tym filmie urządzenia napędowe należące aż do sześciu coraz
doskonalszych er technicznych, dzisiejsza nauka postępuje
tak jakby jedynymi napędami możliwymi do zbudowania były te brudzące
naturalne środowisko i szkodliwe dla zdrowia oraz natury napędy
spalinowe z obecnie nadal panującej na Ziemi dopiero drugiej z kolei
ery technicznej ludzkości. Aby poszerzyć swą znajomość przyszłych
napędów pokazywanych na owym filmie, rekomenduję poczytać
punkty od #J4.1 do #J4.6 z mojej strony internetowej o nazwie
propulsion_pl.htm,
lub poczytać wpisy do blogów totalizmu o numerach od #319
(lub od #319E) do #309 (lub do #309E).
Film #A3b (dół): "Zagłada ludzkości 2030".
Ten 35-minutowy film jest doskonałą ilustracją, iż poprzez
eskalowanie zła wywoływanego oparciem wszystkich obecnych
ustrojów politycznych na wymuszaniu pracy "pieniędzmi" i
"strachem", nasza cywilizacja zmierza wprost ku samo-zagładzie.
Zgrubnie ilustruje on bowiem scenariusz owej samo-zagłady - początki
realizowania się jakiego zaczęły być wyraźnie widoczne z chwilą nadejścia
pandemii koronawirusa
w 2020 roku. Krótko informuje on też o co istotniejszych
składowych przygotowywania się do nadchodzącej samo-zagłady
przez ludzi jacy zechcą podwyższyć swe szanse jej przeżycia.
Z kolei metoda trwalej grupowej i indywidualnej obrony przed
pokazaną na owym filmie zagładą, polegająca na podjęciu
wdrażania "ustroju nirwany", opisana została w punktach
#A1 do #A4 z mojej strony internetowej o nazwie
partia_totalizmu.htm
(mam też nadzieję, że wkrótce uda się ją zilustrować filmem
jaki narazie nadal czeka na możliwość zostania zrealizowanym).
Jak doskonale film "Zaglada ludzkośc 2030" został wykonany,
świadczy iż na przekór swej przynależności do grupy filmów
edukacyjnych - jaką niechętnie oglądają wszelkie indywidua,
którym każda próba logicznego myślenia sprawia wyraźny ból,
ciągle w dniu 28 lutego 2020 roku (czyli po 663 dniach) liczba
jego wyświetleń przekroczyła już dwa miliony. Aby poszerzyć
informacje jakie film ten ilustruje, proponuję przeglądnąć
także moją stronę o nazwie
2030.htm.
Film #A3c: Oto starter 17-sekundowego wycinka z powyższego filmu #A3a
Napędy Przyszłości.
Wycinek ten nosi tytuł
Wall 4K
i jest dostępny pod adresem
youtube.com/watch?v=ZFr3YrVcM3E.
Ilustruje on jak w przyszłości będzie wyglądało tworzenie
murów lub syntezowanie dowolnych przedmiotów z
odpowiednio zaprogramowanej przez ludzi przeciw-materii,
oraz ilustruje też jak tworzenie to opisują prastare legendy
(dotychczas uparcie ignorowane przez "oficjalną naukę
ateistyczną") - tj. legendy przez pokolenia powtarzane
w krajach do dzisiaj posiadających tak postwarzane mury
opisywane m.in. w punkcie #J4.6 ze strony internetowej o nazwie
propulsion_pl.htm
i we wpisie #309 do blogów totalizmu (adresy blogów totalizmu
podaje punkt #N3 tej strony). To właśnie tak tworzone były
Inkaskie Mury z Peru, Wielkie Piramidy w Egipcie, oraz sporo
megalitycznych budowli Azji. Odnotuj jednak, że aby Bóg
pozwolił naszej cywilizacji nauczyć się tworzenia (lub anihilowania)
dowolnych obiektów metodą programowania przeciw-materii,
moralność ludzi musi osiągnąć na tyle dojrzały poziom iż
potęga tej umiejętności będzie używana tylko w pozytywnych
i konstruktywnych celach, czyli iż ludzkość NIE będzie już
przewodzona przez indywidua o na tyle powypaczanej
moralności iż mogliby tę potęgę użyć jako broni do powodowania
zniszczeń o mocy znacznie potężniejszej niż wszystko
co ludzie uczynili lub wymyślili dotychczas. Dlatego
aby zastopować ostatnio dominujący na Ziemi upadek
poziomu moralności i zacząć zmierzać w kierunku jej
powiększania, co po jakimś czasie zaowocowało by
uzyskaniem dostępu do bardziej niż obecnie zaawansowanych
urządzeń napędowych i technologii, ludzie z własnej i
nieprzymuszonej woli powinni uczynić "pierwszy krok" -
którym w świetle wyników moich badań powinno być
pozbycie się pierwotnego źródła wszelkiego zła na
Ziemi, jakim są "pieniądze". Aby zaś nasza cywilizacja
mogła pozbyć się "pieniędzy", któryś z jej krajów składowych,
np. Polska, powinna zdobyć się na odwagę wybrania
postępowań jakie opisałem dokładniej w punktach
#A1 do #A4 ze swej strony internetowej o nazwie
partia_totalizmu.htm.
Zainicjowania zaś owych postępowań powinno się podjąć kilku
początkowych ochotników, zdecydowanych dokonać historycznego
przewrotu w dziejach ludzkości polegającego na zastąpieniu
działania obecnych "pieniędzy" przez działanie przepotężnego uczucia
szczęśliwości nirwany.
W punkcie #A3 z swojej strony internetowej o nazwie
partia_totalizmu_statut.htm
apeluję do wiary w Boga, sumienia, wiedzy i zdrowego rozsądku
swych czytelników, aby stali się jednymi z takich pierwszych
ochotników. Wzięcie bowiem udziału w eksperymencie podjęcia
wdrażania w Polsce "ustroju nirwany", fundamenty jakiego są
idealnie zgodne z przykazaniami i wymaganiami Boga, nie tylko
pozwoli owym ochotnikom na dołożenie osobistego wkładu w
dokonaniu historycznie największego przełomu moralnego w
całych dziejach ludzkości, ale także na uzyskanie szansy przyczynienia
się do zmniejszenia, lub nawet do całkowitego uchronienia,
swego kraju, a być może nawet całej naszej cywilizacji, przed
następstwami gniewu Boga i niedawno rozpoczętego "Wielkiego
Oczyszczania Ziemi" od lat zapowiadanego rozlicznymi
przepowiedniami
(np. tymi upowszechnianymi po świecie przez
Indian Hopi)
zaś dobrze zilustrowanego darmowym filmem z YouTube o tytule
Zagłada Ludzkości 2030
oraz opisanego treścią mojej strony internetowej o nazwie
2030.htm.
Część #B:
Geograficzne zlokalizowanie Wszewilek i
Stawczyka:
Przytoczmy teraz kilka danych na temat
Wszewilek. Wieś ta w prostej linii leży około
1 kilometra na północny-wschód od małego
Dolno-Śląskego miasteczka
Milicza.
Jednak pomiędzy nią a Miliczem znajduje się
niewielka rzeka o nazwie "Barycz" - widoczna
na zdjęciu satelitarnym Wszewilek pokazanym
w następnym paragrafie. Stąd, jeśli ktoś zamierza
do wsi tej wędrować z Milicza, wówczas zmuszony
jest podążać drogą okrężną przez jedyny most
drogowy w okolicy, co zajmie mu około 3 kilometry
drogi. Wszewilki są ogromnie starą wsią. Prawdopodobnie
jedną z najstarszych ze wsi ciągle istniejących w Polsce.
Faktycznie to są one tak samo stare jak byłe
grodzisko Milicza, zaś nieporównanie starsze
od dzisiejszego (murowanego) miasta Milicza.
Jako podgrodowa kolonia rolniczo-produkcyjna Wszewilki
istniały już bowiem w czasach kiedy dzisiejszy
murowany Milicz nie zaczął nawet być budowany.
(Grodzisko Milicza podobno jest tak stare jak
Biskupin czy jak piramidy egipskie). Tyle że do
jakichś około 1000 lat temu Wszewilki nie
posiadały własnych stałych mieszkanców,
a jedynie tymczasowe zabudowania gospodarskie. Wszyscy bowiem ludzie pracujący
na polach z terenu obecnych Wszewilek, aż do około 1000 lat temu wieczorami
wracali do grodziska Milicza gdzie spędzali noce. Wszewilki zawsze były wsią
wolnych ludzi. Jako takie zawsze były też znacznie zamożniejsze i znacznie
okazalsze od innych wsi. Jednak od jakichś 200 lat
jakieś "diabły"
"zawzięły" się na wieś Wszewilki i zaczęli z jakichś powodów "spiskować" przeciwko tej wsi
wolnych ludzi. Najpierw spisek ten spowodował, że w 1875 roku owa starodawna
wieś Wszewilki przecięta została przez sam środek swojego "ryneczku" na dwie
połowy linią kolejową z Milicza do Krotoszyna. Sam zaś ryneczek, a wraz z
nim wszewilkowska pradawna karczma i kościółek, zamienione wówczas zostały
w ogromny dół w ziemi. Jednocześnie wytoczono nową drogę przez wieś, co
spowodowało stopniowe usunięcie całej dawnej zabudowy Wszewilek. A zabudowa
ta była ogromnie interesująca, bowiem w toku dziejów Wszewilki dopracowały
się swojego własnego, unikalnego stylu architektonicznego. Styl ten
prawdopodobnie później został skopiowany od Wszewilek przez akademicko
edukowanych architektów i upowszechniony po całym świecie, gdzie obecnie
jest on znany pod angielską nazwą "tudor" - patrz zdjęcie "Fot. #G2" z tej strony.
(W Polsce jest on znany pod popularną nazwą "mur pruski" - jako że w
czasach kiedy stał się on popularny, Wszewilki stanowiły już część Prus.)
Tyle że zasługi za wynalezienie tego stylu wcale nie przypisuje się Wszewilkom.
W jakis czas potem, przy drodze do starego wszewilkowskiego młyna wodnego na Baryczy postawiono
nowy młyn elektryczny. Ten nowy młyn stopniowo odebrał klientów staremu młynowi
wodnemu Wszewilek, jaki wspierał tą wieś swoją pracą przez ostatnie około 1000
lat. W ten sposób doprowadził on stary młyn do bankructwa i ruiny. Nawet nazwa
i energetyczna jedność owej wsi zostały wówczas zaatakowane. Metalowe
tory owej linii kolejowej, zgodnie z twierdzeniami Chińskiego "feng shui",
przecinają i dzielą naturalne przepływy energii "chi" jak ostrze noża. Ostrze
to przepołowiło więc dawne Wszewilki na dwie odrębne części. Wszystko też co
leży po obu stronach tej linii kolejowej nie może już obecnie być nazywane
taką samą nazwą, a musi używać odmiennych nazw. Począwszy więc od owego
czasu, administracyjnie obie te części dawnych pojedynczych Wszewilek
rozpatrywane są już oddzielnie jako dwie odrębne wsi, jakie noszą odmienne
nazwy, jakich losy toczą się już innymi torami, itp. Obie owe części obecnie
nazywają się "Wszewilki", oraz "Wszewilki-Stawczyk". Stąd ja poniżej też używam
dla obu tych części obecnych oficjalnych nazw "Wszewilki" oraz "Wszewilki-Stawczyk".
Niestety, owa odrębna nazwa dla najstarszej części omawianej tutaj wioski (tj. dla
dzisiejszych "Wszewilek-Stawczyka"), jest jakaś pechowa. (Wszakże symbolizuje
ona wszystko co dzieje się w promieniu do kilkudziesięciu kilometrów od owych
"Wszewilek-Stawczyka".) Po prostu uparcie odmawia przyjęcia się. (Czyżby
los kazał jej odczekać z definitywnym zaaprobowaniem swej nazwy, aż będzie
mogła być nazwana moim nazwiskiem, przykładowo jako "Pająkowo" czy
"Pajakville"?) Od 1945 roku była więc zmieniana aż kilkakrotnie. Przed wyzwoleniem
i podczas wojny wioska ta ciągle należała do Prus (Niemiec) i dlatego nazywała się po
niemiecku "Neu-Steffitz", czyli jakby "nowa wersja" pobliskiego "Steffitz" ("Steffitz"
to przedwojenna nazwa dzisiejszego "Stawca"), podczas gdy obecne "Wszewilki"
nazywały się wówczas "Ziegelscheune", zaś Milicz nazywał się "Militsch" - po
poprawne tlumaczenia tych nazw patrz strona
genealogienetz.de.
(Faktycznie jednak owe niby Neu-Steffitz są równie starą jak sam Milicz
osadą ludzką, czyli najstarszą wsią w promieniu kilkudziesięciu kilometrów.)
Potem zaraz po wyzwoleniu nazwano ją "Cegielnia". Kiedy jednak przez pomyłkę
zaczęły do niej przybywać ciężarówki zamierzające odebrać cegły z cegielni
w pobliskim Stawcu, przemianowano jej nazwę na Wszewilki. Pod tą nazwą
istniała aż do końca czasów kiedy ja w niej mieszkałem. Niestety, też nie
było to dobre rozwiązanie, bowiem w sensie przepływu energii "chi" stanowiła
ona odrębną wioskę, jednak jej nazwa pokrywała się z nazwą wioski do niej
przyległej. Dlatego kiedy w 1964 roku przeniosłem się do Wrocławia,
nazwę owej mini-wioseczki przemianowano na "Stawczyk". To
spowodowało ponowną konfuzję, ponieważ zamiast do niej, ludzie którzy
zamierzali ją odwiedzić trafiali do pobliskiego "Stawca". W końcu około
1985 roku ktoś wpadł na pomysł aby nadać jej podwójną a więc raczej niewygodną
nazwę "Wszewilki-Stawczyk". Pod ową niewygodną nazwą oficjalnie
istnieje ona aż do dzisiaj. Ja jednak sugerowałbym aby kiedyś nazwać ją
albo "Pająkowo" (aby uhonorować moje polskie pochodzenie z tej właśnie
wioseczki), albo też "Pajakville" (aby przerzucić most pomiędzy miejscem
mojego urodzenia i angielskojęzyczną Nową Zelandią, która reprezentuje
moje późniejsze obywatelstwo, tradycje, oraz kulturę.)
Wszakże owa nazwa zamykałaby wszelkie dotychczasowe problemy.
Nie tylko bowiem ucinałaby ona dalszą konfuzję i doskonale harmonizowała
z nazwą Wszewilki dla wioski do niej przylegającej, ale ponadto nadawałaby
jej unikalną wymowę alegoryczną.
#B2.
Mapy i satelitarne zdjęcia Wszewilek:
Dokładną mapę Wszewilek oraz okolic owej
wioski zobaczyć można np. na stronie internetowej
o adresie
www.mapapolski.pl/
(po kliknięciu na link wywołujący tą stronę należy wpisać tam nazwę
Wszewilki w okienko "Miejscowość", poczym kliknąć na "Pokaż").
Na mapie tej czarną linią zaznaczony jest przebieg linii kolejowej
która w 1875 roku staranowała miniaturowy ryneczek Wszewilek.
Jak widać z owego przebiegu, linia ta celowo najeżdża na Wszewilki
ze wschodu, zaś po staranowaniu ryneczka tej miejscowości odjeżdża
ponownie na wschód. Tą samą linię kolejową, a także miejsce po byłym
ryneczku Wszewilek, można sobie też oglądnąć na znacznie
dokładniejszym od map zdjęciu satelitarnym Wszewilek, dostępnym
pod adresem internetowym
http://maps.google.com/maps?ll=51.551406,17.286901&spn=0.026010,0.058545&t=k&hl=en.
Tam również wyraźnie widać przebieg linii kolejowej zagięty celowo
ku byłemu ryneczkowi Wszewilek. Kto u licha zaprojektował tak złośliwie
przebieg owej linii kolejowej? Odnotuj również, że wszystkie stawy
widoczne przy samych Wszewilkach uformowane zostały dopiero około 1990
roku (żadnych stawów tam nie było w czasach kiedy linia owa była budowana).
Lokacja tych stawów też została dobrana na tyle złośliwie, aby zalały one m.in.
pozostałości około 1000-letniego młyna wodnego który przez wszystkie
te wieki operował na poprzednim korycie Baryczy właśnie przy Wszewilkach.
#C1.
Co nam wiadomo o
historii
Wszewilek-Stawczyka i o roli jaką dla powstania
tej wsi stanowiło zbudowanie młyna wodnego na Baryczy:
Wszystko zaczęło się od wzmożonego ruchu
kupców, jaki obszar obecnej Polski doświadczył po około 800 roku AD. Karawany tych
kupców podążające tzw. "bursztynowym szlakiem" zatrzymywały się na noc w starym
grodzisku Milicza, obecnie znanym pod nazwą "Chmielnik". Kupcowie z tych karawan
informowali Miliczan co nowego się dzieje w dalekim świecie. Z kolei niektórzy
z ich służby i pachołków, którym pechowo przyszło zachorować w drodze lub zostać
poranionym w licznych wówczas potyczkach z bandytami, pozostawali czasami w Miliczu
na dłużej lub nawet na stałe. Oczywiście, czynili to tylko aby czasowo podleczyć
rany doznane w drodze, czy aby podreperować zdrowie. Jednak los lubi płatać figle
i zatrzymując się na krótko czasami pozostawali oni w Miliczu na całą resztę życia.
Owi przybysze z za morza uczyli Miliczan rzemiosł i umiejętności doskonale wówczas
już znanych na południu Europy. Do owych nowych umiejętności, m.in. należała
umiejętność budowania murowanych miast oraz umiejętność budowania młynów wodnych.
W rezultacie tego napływu wiedzy i umiejętności,
gdzieś po około 900 roku AD Miliczanie ciągle wówczas
mieszkający w prymitywnym grodzisku z drewna
i trzciny, zdecydowali się zbudować sobie murowane
miasto z silnymi murami obronnymi. Po jego wzniesieniu
przenieśli się też do niego z dawniej zajmowanego drewnianego grodu
(obecnie "Chmielnik"). Jako budulca do owego nowego murowanego miasta,
używali oni tzw. "rudy darniowej" jaka pozyskiwana była z okolic dzisiejszej
tamy pokazanej na zdjęciu z "Fot. #D1". Ruda ta do dzisiejszego Milicza spławiana była
Baryczą. Wznoszone z niej budynki i mury wyglądały tak jak ten pokazany na
zdjęciu z "Fot. #F1". Miejsca stałego zakwaterowania silnych pachołków, którzy pozyskiwali
ową "rudę darniową" i spławiali ją do Milicza, dostarczyły zaczątków dla
trwałego osadnictwa ludzkiego, które dzisiaj nazywane jest wsią Wszewilki-Stawczyk
(zaś które ja powyżej nazwałem żartobliwie "Pająkowem").
Wieś obecnie zwana Wszewilki-Stawczyk,
faktycznie jest niemal tak samo stara jak samo grodzisko Milicza. Obecnie liczy
więc ona już kilka tysięcy lat. Przez jednak relatywnie długi okres początkowego
czasu, miała ona formę tymczasowych schronów pastuchów bydła budowanych
na wypadek niepogody. Pastuchowie ci na stałe mieszkali w starym grodzisku Milicza
(tj. w grodzisku "Chmielnik"). Jednak codziennie wędrowali oni ze swymi stadami po
okolicznej dolinie Baryczy w poszukiwaniu najlepszej paszy. Ze względów
bezpieczeństwa, nie mogli jednak oddalić się od swego grodziska na odległość
większą niż zasięg sygnałów dźwiękowych z wieży obserwacyjnej grodziska.
Faktycznie więc miejscem najbardziej oddalonym od owego grodziska, w którym
ciągle wypasali swoje stada, były okolice dzisiejszej wsi Wszewilki-Stawczyk.
Tam też budowali tymczasowe schrony, które chroniły ich w dni niepogody. Dopiero
jednak po 900 AD, kiedy Milicz potrzebował intensywnej robocizny dla pozyskiwania
budulca na swoje mury i domy, owe tymczasowe schroniska pastuchów przekształciły
się w regularną wieś. Wieś ta początkowo rozciągała się wzdłuż drogi z Wszewilek
do Baryczy, która zaraz po drugiej wojnie światowej nazywana była niesłusznie
"drogą na tamę" (faktycznie była ona "drogą do starego milickiego młyna wodnego").
Droga ta istniała aż do około 1990 roku, wiodąc z Wszewilek w kierunku pierwszej
przymilickiej tamy na Baryczy. Obecnie pozostał już tylko niewielki jej fragment,
jaki wychodzi z Wszewilek-Stawczyka i prowadzi "do nikąd".
Przełomowym punktem czasowym w krytalizowaniu
się dzisiejszej wsi Wszewilki-Stawczyk, było zbudowanie
młyna wodnego na Baryczy. Młyn ten działał już
zapewne gdzieś pomiędzy latami 900 a 1000 AD.
Był on więc najstarszym i jedynym młynem wodnym w okolicach
Milicza, a także najstarszym młynem wodnym w tej części Polski. Stał on w
poprzek starego koryta rzeki Baryczy, w miejscu jakie leży jedynie około 100
metrów na północ od dzisiejszej milickiej tamy na Baryczy. (Od około 1990 roku
miejsce to zostało zalane nowym stawem rybnym, uformowanym na byłym
obszarze historycznym, w którym kiedyś rodziła się dzisiejsza wieś Wszewilki-Stawczyk.)
Kiedy byłem małym chłopcem, w owym byłym miejscu starego młyna ciągle znajdowały
się fundamenty koła wodnego i zastawy wody. Ciągle też istniały tam pozostałości
kanału i stawu w dawnym korycie Baryczy, jakie doprowadzały wodę do owego koła.
Niestety samego koła wodnego ani zabudowań młyna już tam nie było. Ciągle jednak
w pobliżu rosły resztki zdziczałych drzew owocowych które kiedyś porastały pobliże
owego prastarego młyna wodnego z Wszewilek-Stawczyka. Rosły one na obszernej
łące-placu, na którym w dawnych czasach stały kolejki wozów oczekujących na
swoją kolejkę do mielenia przywiezionego zboża na mąkę. Ponadto nadal istniały
tam tzw. "klepiska" po kilku lepiankach zajmowanych przez parobków pracujących
w owym młynie. Istniało też wysokie wzgórze usypane w widłach obu gałęzi Baryczy
rozchodzących się od stawu spiętrzającego wodę dla owego młyna. Na płaskim
czubku owego wzgórza kiedyś znajdował się dom młynarza.
Korzystanie z tego młyna wodnego wymagało lądowego
transportu zboża i mąki. Z kolei sam młyn, a także ludzie
którzy przybywali czasami z bardzo daleka aby z niego
korzystać, potrzebowali różnych usług i robocizny, a
niekiedy nawet i noclegu. W ten sposób na terenie
dzisiejszych Wszewilek, a ścislej na skrzyżowaniu
głównej drogi wiodącej do owego młyna z Dziadkowa,
Pomorska oraz Stawca, z inną główną drogą która
wiodła z Milicza do Sulmierzyc, z czasem powstała
spora wieś. Pomału wieś ta zbudowała sobie własny miniaturowy ryneczek, karczmę z
zajazdem, piekarnię, a później nawet własny kosciół. Wioska owa stopniowo rozrastała
się od tego skrzyżowania we wszystkich kierunkach wzdłuż owych dwóch głównych dróg,
które przecinały się na kształt krzyża mniej więcej w miejscu gdzie obecnie przy torach
kolejowych na Wszewilkach-Stawczyku widnieje centrum ogromnego zarośniętego
krzakami dołu, a ściślej rozległego wyrobiska po piasku zabranym stamtąd w 1875
roku do budowy nasypu kolejowego.
Niezależnie od dostawy mąki i chleba, z czasem
dzisiejsze Wszewilki-Stawczyk przekształciły się
również w rodzaj dostawcy do Milicza wszelkich
produktów konsumpcyjnych codziennego spożycia,
takich jak mleko, jajka, kurczaki, warzywa, itp. Można
więc śmiało powiedzieć, że prastara wioska która
obecnie nazywa się "Wszewilki-Stawczyk", faktycznie
najpierw zbudowała Milicz, potem broniła Milicza przed
wrogami, w końcu żywiła na codzień mieszkańców Milicza. Nic dziwnego,
że wioska ta oraz jej mieszkańcy bez przerwy rośli w zamożność i znaczenie.
Ponieważ Milicz przez spory okres czasu był miastem należącym do biskupa
wrocławskiego, także wieś Wszewilki-Stawczyk która była żywicielką Milicza,
automatycznie znajdowały się pod ochroną i protekcją owego biskupa.
To jest powodem dla którego Wszewilki nigdy nie miały swojego dworu
ani swojego "szlachcica właściciela". Ich mieszkańcy zawsze pozostawali
ludźmi wolnymi przynależącymi do biskupiego miasta Milicza i na niemal
takich samych prawach jak mieszczanie owego miasta. W przeważającej
też większości owi mieszkańcy byli polskiego (słowiańskiego) pochodzenia.
Ten brak właściciela Wszewilek,
w połączeniu ze słowiańskimi inklinacjami ich mieszkanców, okazał się
w końcu fatalny dla ich istnienia jako kompletnej wioski. Kiedy bowiem około
1875 roku władze pruskie realizowały budowę kolei przez Milicz, ktoś złośliwy
celowo tak zaplanował przebieg tej kolei, że jej tory przecięły miniaturowy
ryneczek Wszewilek oraz ztaranowały prastary kościółek który stał przy owym
ryneczku. Wszystko też co mieściło się przy owym ryneczku, włączając w to
starą wszewilkowską karczmę oraz ów katolicki kosciółek, zostało zburzone
pod pretekstem budowy kolei. Ponieważ zaś grunta na których ów ryneczek
był położony, stanowiły ziemię publiczną, spółka budująca kolej zaczęła z nich
pozyskiwać piasek potrzebny do budowy nasypu kolejowego. W rezultacie,
w miejscu gdzie kiedyś mieściło się historyczne centrum Wszewilek z miniaturowym
ryneczkiem tej wioski i budynkami publicznymi, około 1875 roku powstała
ogromna dziura w ziemi. Do dzisiaj dziura ta straszy przejezdnych, kompletnie
zarosła krzakami. Obecnie można ją oglądać w centralnym miejscu Wszewilek,
tj. na skrzyżowaniu dwóch głównych dróg tej wioski, czyli tam gdzie główna
szosa wsi jest przecięta polną drogą miejscowo nazywaną obecnie "drogą na tamę"
(faktycznie to jest to droga do starego młyna wodnego Wszewilek).
Równocześnie z budową kolei
przez ryneczek Wszewilek, tj. około 1875 roku, dokonano też zmiany przebiegu
głównej drogi tej wioski. Poprzednio przez Wszewilki wiodła piaszczysta i kręta
polna droga, jaka przebiegała w przybliżeniu około 100 metrów na południe
od dzisiejszej najważniejszej drogi przez tą wioskę. Stare położenie tej oryginalnej
drogi do dzisiaj jest wskazywane przez położenie tego jej odcinka, który nawet
obecnie używany jest we Wszewilkach-Stawczyku. Zaraz po drugiej wojnie
światowej, wzdłuż owej starej drogi przez Wszewilki ciągle stały stare budynki
gospodarcze. Wyglądały one nieco dziwnie, bowiem rozlokowane były w
rzędzie w środku pól uprawnych w odległości co najmniej jakieś 100 metrów
na południe od obecnej drogi i zabudowań tej wioski.
W jakiś czas po roku 1900-tnym, we Wszewilkach
zbudowano młyn elekryczny. Usadowiony on został
przy nowej drodze przez wioskę, a ściślej na jej
skrzyżowaniu z drogą wiodącą do starego młyna
wodnego na Baryczy. Przez swoje konkurencyjne
położenie kuszące wszystkich zdążających do
starego młyna, ten nowy młyn stopniowo odebrał
klientów staremu młynowi wodnemu. Stary więc
młyn wodny popadł wówczas w ruinę i z czasem
został całkowicie opuszczony. Jego upadek zmusił
z kolei Miliczan do zbudowania nowej tamy na
Baryczy, oraz do uregulowania samej rzeki.
Jednocześnie wieś Wszewilki-Stawczyk straciła
swoje historyczne korzenie wyrastające ze
starego młyna wodnego na Baryczy.
Ponieważ jako mały chłopiec wielokrotnie oglądnąłem
sobie ciągle istniejące wówczas resztki prastarego młyna
wodnego Wszewilek, a także ponieważ nasłuchałem
się sporo opowiadań na jego temat, miałem w umyśle
dosyć dokładne wyobrażenie jak ów młyn wyglądał
kiedy ciągle był używany. Gdy więc w kwietniu 2013
roku wszedłem w maleńkim miasteczku
Petonie
do jednego z 8-miu istniejących tam wówczas sklepów
z używanymi sprzętami domowymi, wprost oszołomił
mnie obraz zawierający zdjęcie prastarego młyna, jaki
ktoś zaoferował tam na sprzedaż. (Tak ogromna liczba
sklepów z "antykami" jakie prosperują w maleńkim
Petonie, wynika z depresji ekonomicznej panującej
w Nowej Zelandii już od 2008 roku, jaka to depresja
powoduje, że aby przeżyć ludzie sprzedają co tylko
mogą.) Ja zaglądnąłem do owego sklepu w poszukiwaniu
jakiegoś podobającego mi się obrazu, jaki mógłbym
powiesić na ścianie naszego mieszkania. Stary młyn
z obrazu jaki w sklepie tym przykuł moją uwagę, wyglądał
tak jak w swej pamięci i wyobraźni wiedziałem, iż wyglądał
ów tysiącletni młyn wodny z Wszewilek. Kupiłem więc
ów obraz, głównie NIE z powodu jego piękna czy
wartości artystycznych, a ponieważ poruszył moje
serce sentymentem za rodzinnymi Wszewilkami-Stawczykiem.
Podobiznę samego pokazanego na nim młyna
prezentuję poniżej jako "Fot. #C1". (Cały
obraz pokazuje też sporo jesiennej scenerii krajobrazu
z otoczenia tego młyna.) Dane jakich się doczytałem
z notatki na jego odwrocie pozwoliły mi potem ustalić
gdzie ów młyn jest zlokalizowany, a także odkryć iż
prawdopodobnie jest on najczęściej fotografowanym
młynem wodnym świata - stąd w internecie dostępne
są setki jego fotografii. Linki do jego zdjęć pokazanych
w internecie podałem w podpisie pod poniższym "Fot. #C1".
Dzisiaj Wszewilki-Stawczyk wyglądają jakby wcale
nie miały swojej przeszłości. A wiadomo, że
"ten co nie ma przeszłości, nie ma też i
przyszłości". Czy jednak jest tak faktycznie?
Wszakże tak naprawdę to wioska ta posiada
swoją przeszłość i to ogromnie budującą. Tyle,
że trzeba aby publikacje takie jak niniejsza strona
uświadomiły wszystkim jej istnienie oraz niezwykłą
wymowę moralną.
Fot. #C1: Tym z czytelników którzy są ciekawi jak wyglądał
prastary młyn wodny z Wszewilek, powyższe zdjęcie daje
dosyć dobre o tym pojęcie. Wprawdzie bowiem powyższy
młyn wodny zbudowany został w Ameryce, jednak jego
konstrukcja jest typowa dla europejskich młynów wodnych
z okresu średniowiecza - w tym dla takich młynów z Milicza
i okolic (z których to, niestety, milickich młynów wodnych
żaden NIE przetrwał do dzisiaj). Proszę odnotować, że
budynki takich średniowiecznych młynów były budowane
z desek, podobnie zresztą jak większość pozamiejskich
zabudowań z okresu średniowiecza - np.
średniowieczny kościół w podmilickim Trzebicku z 1571 roku
pokazany na zdjęciu
"Fig. K1(b)"
z mojej angielskojęzycznej
monografii [1e].
Tyle, że deski te zawsze były przybijane do ścian w ustawieniu
pionowym, a nie pozomym jak na powyższej miefachowej
rekonstrukcji amerykańskiego młyna. Tylko bowiem pionowo
przybijane deski gwarantowały ochronę wnętrza przed
deszczem, nawet kiedy powierzchnia desek była pokrzywiona
i nierówna - tj. taka jaka powstaje przy ręcznym piłowaniu
desek średniowiecznymi narzędziami i metodami. Natomiast
deski poprzybijane poziomo zabezpieczają przed deszczem
tylko jeśli ich powierzchnia jest gładka i doskonale płaska -
tj. taka jaką się dzisiaj otrzymuje po wykonaniu desek
nowoczesnymi maszynami i metodami. W przeciwieństwie
też do cegieł, rudy darniowej, gliny, lub innych materiałów
budowlanych dostępnych w średniowieczu, deski były najbardziej
odporne na powodzie - które w dawnych czasach okresowo
trapiły doliny rzeczne w jakich młyny te były budowane.
Typowo średniowieczne młyny stały przy zboczu wzgórza
(na Wszewilkach usypanego ręcznie przez ludzi), na szczycie
którego zawsze stał dom młynarza celowo wyniesiony do
poziomu do którego NIE sięgały takie okresowe powodzie.
Młyny te typowo były też dwupiętrowymi budynkami, ponieważ
używana w nich zasada oddzielania czystej mąki od "otrębów"
(tj. skórek ziaren zboża) wymagała aby produkty zmielenia
ziarna wysypywane były w nich w dół z kilkumetrowej wysokości.
Ponadto ich koła młyńskie typowo zalewane były wodą od
góry, bowiem w najstarszych młynach napędu dostarczała
im grawitacja i ciężar spływającej na owe koła wody. (Koła
młyńskie z oddolnym zasilaniem w wodę, w których napędu
dostarczało ciśnienie dynamiczne szybko płynącej wody,
powszechnie zaczęto budować w Europie dopiero około
18 wieku. Młyn z takim oddolnie zasilanym kołem zaraz
po wojnie ciągle stał w pobliżu zachodniej bramy Milicza,
w miejscu gdzie Młynówka miała odgałęzienie wiodące
do parku przy nowym pałacu milickiego Margrabiego.)
Powyższe zdjęcie pokazuje jeden z dwóch najsłynniejszych
prastarych młynów USA istniejących tam do dzisiaj
(oczywiście po uprzednim odrestaurowaniu). Ciekawy
"przypadek" który pozwolił mi wejść w posiadanie zdjęcia
tego starego młyna, opisałem pod koniec punktu #C1 powyżej.
Liczne zdjęcia i historię powyższego młyna można poznać
w internecie, wpisując w wyszukiwarce słowa kluczowe
Glade Creek Grist Mill, West Virginia.
O fakcie zaś, że wszystkie młyny wodne z tamtego okresu były
do siebie podobne, bo budowane na wzór typowych europejskich
młynów wodnych (w tym więc i na wzór starego młyna wodnego z Wszewilek),
ujawniają zarówno zdjęcia drugiego słynnego młyna wodnego USA
zbudowanego w 1644 roku i zachowanego aż do dzisiaj, mianowicie zdjęcia młyna
Grist Water Mill, Long Island, New York,
jak i zdjęcia
prastarych młynów wodnych przetrwałych w Polsce do dzisiaj.
Powinienem tutaj dodać, że zgodnie z dawnymi
wierzeniami, każdy prastary młyn był zamieszkiwany
przez najróżniejsze stwory o nadprzyrodzonych
mocach (licha, wodniki, rusałki, skrzaty, chochliki, itp.).
Stąd w budynku, a także w miejscu istnienia, każdego
takiego prastarego młyna, powtarzalnie straszyły ludzi
zdarzenia o nadprzyrodzonym charakterze, sporo
z których przewyższało swą grozą nawet zdarzenia
jakie opisałem w punkcie #J1 strony
malbork.htm.
Stary młyn z Wszewilek też NIE był pod tym względem
wyjątkiem. To z powodu tego straszenia budynki starych
młynów popadały w ruinę natychmiast jak zaprzestawały
one mielenia zboża. Nikt bowiem NIE chciał (ani NIE
miał odwagi) przekształcać tych budynków np. na
mieszkania i w nich zamieszkiwać.
W lesie, jakieś pół kilometra na północ od
"Wszewilek-Stawczyka", znajduje się prastary
cmentarz. Pokazany on został na zdjęciu
"Fot. #C2a". W czasach mojej młodości
często się na nim bawiliśmy z innymi kolegami.
Pamiętam więc, że najstarsze groby jakich
wówczas celowo poszukiwaliśmy przez czytanie
dat na napisach z ich plyt, były datowane
jeszcze w latach 1700-nych. (Ciekawe też,
że duża część owych starych grobów posiadała
polskie, znaczy słowiańskie, nazwiska.)
Jednak ja jestem absolutnie pewny, że cmentarz
ten jest nieporównanie starszy niż lata 1700-ne.
Faktycznie to moim zdaniem był on już miejscem kultu i grzebania
zmarłych jeszcze w czasach pogańskich. Kiedyś zresztą istniało ku
temu sporo dowodów, np. prastare groby ciągle murowane z brył rudy
darniowej. Jednym z dowodów na nietypowo stary wiek owego cmentarza
jest prastary dąb jaki aż do początku lat 1990-tych rósł niemal
w samym środku tego cmentarza. Dąb ten był tak ogromny,
zaś zawarta w jego pniu dziupla tak obszerna, że na podstawie jego
porównania z dębem "Pomnikiem Przyrody" rosnącym w Kadynach koło
Elblaga przy Zalewie Wiślanym (patrz zdjęcie "Fot. #C2b"), oceniam wiek tego dębu
z Wszewilek-Stawczyka na co najmniej 700 lat. (Moim zdaniem, w czasach
mojej młodości był to najstarszy dąb w całej okolicy Milicza i faktycznie
zasługiwał aby ogłosić go pomnikiem przyrody oraz otoczyć opieką.) Co jednak
było najciekawsze o owym starym dębie z Wszewilek, to że rósł on "wszerz"
a nie "wzwyz". Rozumiem przez to, że zamiast budować swoją wysokość, dąb
ten budował grubość i zasięg swoich konarów rozchodzących się na boki.
Z kolei doskonale jest wiadomo, że taki właśnie porost dębu oznacza iż w
czasach swojej młodości i ukierunkowywania wzrostu był on jedynym drzewem
rosnącym w tej części wszewilkowskiego lasu. To z kolei oznacza, że kiedy
dąb ten został zasadzony co najmniej 700 lat temu, czyli w czasach
przedśredniowiecznych, obszar owego cmentarza wszewilkowskiego już wówczas
był czymś szczególnym. Wszakże będąc położonym w środku lasu, obszar
ten pozbawiony był drzew - poza owym jednym dębem. Wiadomo zaś, że
dla przedchrześcijańskich Słowian dąb był symbolem siły i długowieczności,
zazwyczaj też domostwem dla boga "Pieruna" ("Pioruna") opisanego w
punkcie #L2 poniżej, czyli "pogańskim świętym drzewem" o
funkcjach podobnych do słynnych drzew "Datuk" z dzisiejszej
Malezji. (Po szczegóły na temat swiętych drzew "Datuk"
patrz opisy pod zdjęciem "Fot. #D1" ze strony internetowej
malbork.htm,
lub zdjęciem "Fot. #G9" ze strony internetowej
ufo_pl.htm,
albo też opisy z podrozdziału I6.1 z tomu 5 mojej najnowszej
monografii [1/5].
ładowalnej nieodpłatnie za pośrednictwem niniejszej strony internetowej).
Zresztą istnieją najróżniejsze przesłanki, że podobnie jak owe święte
drzewa "Datuk" z Malezji, również ów "pogański święty dąb" z Wszewilek
kiedyś posiadał nadprzyrodzone moce. Wszakże w czasach mojej młodości
ów pradawny cmentarz na Wszewilkach słynny był w całej okolicy z
najróżniejszych niewyjaśnionych i "nadprzyrodzonych" zdarzeń i zjawisk,
jakie mogły wywodzić się właśnie z mocy owego dębu. Ponadto, na podstawie
doświadczeń z czasów mojej własnej młodości, ja osobiście wierzę,
że dąb ten posiadał zdolność do telepatycznego komunikowania się z ludźmi,
tak jak to opisane zostało w podrozdziałach I5.4 i I3.3.1 w/w
monografii [1/5].
Co jeszcze ciekawsze, to ów "pogański święty dąb" z pradawnego cmentarza
we Wszewilkach rósł niemal precyzyjnie w samym centrum owego cmentarza,
chociaż był od owego centrum przesunięty ku północy o mniej więcej jedną
swoją średnicę. To zaś oznacza, że zapewne został on tam celowo zasadzony
przez ludzi tuż obok pieńka jeszcze starszego dębu który najwidoczniej
zajmował dokładnie centrum owego prastarego cmentarza. Czyli dąb jaki
po 1991 roku załamał się ze starości po przeżyciu według mojej oceny
jakieś 700 do 1000 lat, faktycznie zastępował jeszcze starszy dąb który rósł
przed nim dokładnie w samym centrum owego cmentarza i który prawdopodobnie
też załamał się ze starości po upływie jakichś 700 do 1000 lat. Jeśli przeprowadzić
ową dedukcję jeszcze dalej, to także ów starszy dąb, zasadzony przez
pogańskich Słowian co najmniej jakieś 1400 lat temu, wcale nie był pierwszym dębem rosnącym
w owym miejscu. Wszakże logika stwierdza że aby zostać posadzonym dokładnie
w centrum owego cmentarza, cały obszar tego cmentarza musiał być już wolny
od drzew, tak aby wzrok sadzących mógł ogarnąć gdzie dokładnie owo centrum
się znajduje. Z kolei aby usunąć drzewa z całego wzgórka tego cmentarza,
miejscowi Słowianie musieli mieć już na nim jakiś naturalnie rosnący dąb
któremu wówczas oddawali cześć. Tamten pierwszy, zapewne zupełnie przypadkowo
rosnący na owym wzgórku dąb, też zapewne się zapadł ze starości po przeżyciu jakichś
700 do 1000 lat. Jeśli więc powyższa dedukcja jest prawdziwa, wszystko wskazuje
na to że ten cmentarz we Wszewilkach zaczął być miejscem starego Słowiańskiego
kultu i chowania zmarłych gdzieś pomiędzy 2100 a 3000 lat temu. Ponieważ jest
to najbliższe i niemal jedyne takie miejsce leżące niedaleko byłego grodziska
Milicza, można dedukowac że miejsce które dzisiaj nazywamy "cmentarzem
poniemieckim we Wszewilkach", faktycznie jest miejscem prastarego kultu
słowiańskiego dla Miliczan począwszy już od czasów pogańskich, gdy Europa
ciągle należała do Cesarstwa Rzymskiego. Ja osobiście jestem przekonany,
że owo unikalne miejsce poświęcone było kultowi słowiańskiego boga
"Pieruna", wspominanego też w punkcie #L2 poniżej.
Oczywiście, w tym miejscu
ktoś mógłby zapytać, czy ów prastary dąb jaki rozpadł się
po 1990 roku, jest jedynym dowodem wieku owego cmentarza. Odpowiedź
jest "nie". Kiedyś istniały też tam inne dowody jakie ciągle pamiętam.
Przykładowo, w czasach mojej młodości niedaleko od owego dębu istniało
kilka bardzo staro i nietypowo wyglądających grobów wymurowanych z
rudy darniowej, oraz pozbawionych płyt z napisami. Z kolei użycie
rudy darniowej jako materiału do wymurowania owych nietypowych grobów
oznaczało, że przetrwały one jeszcze z czasów kiedy koło Milicza nie
było cegielni ani zakładów kamieniarskich, czyli z czasów przed 14
wiekiem. Podsumowując powyższe, wszystko wskazuje na to że prastary
cmentarz Słowianski we Wszewilkach, niesłusznie nazywany "cmentarzem
poniemieckim", jest prastarą "kapsułą czasu", która utrzymuje w swoim
wnętrzu wiele historycznych skarbów ciągle odczekujących na swego odkrywcę.
O znacznie starszym wieku tego cmentarza
świadczy także bardzo stara droga jaka kiedyś
wiodła prosto jak strzała od owego prastarego
dębu ze środka cmentarza, aż do drzwi wejściowych
byłego kościółka który istniał kiedyś przy ryneczku
Wszewilek (kościółek ten opisany jest w punkcie
#E1 tej strony). Aczkolwiek w chwili obecnej nie
będzie zapewne ona już wyraźnie widoczna,
droga ta kiedyś tam istniała. Jej pozostałości
ciągle były dobrze widoczne w czasach mojej
młodości. Rosło kiedyś przy niej kilka starych
dębów. Gdyby pozwolono im przeżyć do chwili
obecnej, miałyby one teraz co najmniej 300 lat.
Jeden z dębów przy owej pradawnej drodze
przetrwał do czasów mojej młodości (po
reszcie już wówczas pozostały jedynie pieńki).
Rósł on trochę przed krawędzią obecnego lasu,
jedynie jakieś 40 metrów ku północy od byłych
drzwi wejściowych do wszewilkowskiego kościoła
pokazanych na zdjęciu "Fot. #D1" z punktu #F1 strony
wszewilki_jutra.htm - o Wszewilkach naszego jutra
(tj. na wschód od dzisiejszego basenu przeciwpożarowego
zbudowanego na miejscu byłego domu
wszewilkowskiego karczmarza) - być może
nawet że dąb ten rośnie tam do dzisiaj.
Jest bardzo intrygujące do jakich obrządków
używana była owa pradawna droga. Jeśli bowiem
była to droga cmentarna (tj. droga używana
do transportowania nieboszczyków z kościoła
wszewilkowskiego do cmentarza), wówczas wiek
owych dębów by definitywnie oznaczał, że
starosłowiański cmentarz Wszewilek był używany
już znacznie wcześniej niż powszechnie się
to uważa. Z ową starą drogą łączącą kościół
we Wszewilkach z cmentarzem wiąże się
też ciekawostka opowiadana przez starych
miejscowych. Otóż podobno kilka metrów na
wschód od tej drogi przebiegał pod ziemią niski
tunel który łączył podziemia wszewilkowskiego
koścółka z jednym z grobowców na wszewilkowskim
cmentarzu. Tunel ten miał być tak niski
że dało się nim przejść tylko na czworakach.
Jego opis podany jest też w #C5 ze strony o
kościele św. Andrzeja Boboli.
Fot. #C2a: Prastary cmentarz Wszewilek-Stawczyka.
Cmentarz ten posiada niezwykłą konfigurację.
Cały ma on bowiem kształt jakby "grobu ludzkiego
olbrzyma", tj. przyjmuje kształt wydłużonego i wysoce
symetrycznego pagórka w kształcie jakby olbrzymiej wielkości starego
grobu. Co niezwyklejsze, ten wysoce symetryczny i regularny pagórek
otoczony jest zupełnie płaskim terenem. Nic dziwnego, że od najdawniejszych
czasów musiał on zwracać uwagę miejscowych ludzi. Jest więc niemal
absolutnie pewne, że już w czasach pogańskich stanowił on miejsce
pogańskiego kultu oraz pochowunku dawnych Słowian. O takiej właśnie
funkcji "miejsca pogańskiego kultu" świadczy zresztą obecność w niemal
jego geometrycznym centrum starego "świętego dębu", jaki w czasach
pogańskich pełnił te same funkcje które dzisiaj pełnią kościoły i świątynie.
Ponadto wiele innych cech tego cmentarza również dowodzi, że
faktycznie jest on co najmniej tak stary jak Wszewilki-Stawczyk, czyli że
dla miejscowych Słowian był on miejscem starożytnego kultu i cmentarzem
na długo przed czasami chrześcijaństwa. Jako taki, cmentarz ten jest
wiec zamkniętą "kapsułą czasu" ciągle czekającą na swoje otwarcie.
Powyższe zdjęcie wykonano w lipcu 2004 roku z
pobocza drogi która kiedyś wiodła z Pomorska i Stawca,
a przedtem z Dziadkowa i Cieszkowa, przez Wszewilki-Stawczyk do
starego młyna wodnego na Baryczy. Obiektyw aparatu skierowany był na
północny-wschód. W miejscu ujętym na pierwszym planie, zaraz po wojnie
ciągle stała stara murowana trupiarnia (kostnica) - obecnie rosną tam
jedynie krzaki. Bardziej w głębi znajdował się odwieczny dąb z ogromną
dziuplą w środku, jaki po 1990 roku albo sam zapadł się ze starości
i własnego ciężaru, albo też został zniszczony uderzeniem pioruna.
Niezwykłością tego dębu było, że musiał posiadać on jakieś zdolności
telepatyczne, takie jakie mają słynne święte drzewa "Datuk" z Malezji
(opisane w punkcie #C2 powyżej). Kiedy bowiem jako dzieci bawiliśmy
się w jego konarach, zawsze sobie opowiadaliśmy, że w jego ogromnej
dziupli zapełnionej próchnem ukryty jest skarb. Faktycznie też, kiedy
po 1990 roku dąb ten zapadł się ze starości zaś cała jego dziupla została
odsłonięta, jakiś przypadkowy przechodzień znalazł w nim bogaty skarb.
(Szeptane rumory o owym skarbie są obecnie publiczną tajemnicą
Wszewilek i okolicy.)
Z czasów młodości pamiętam, że najstarsze groby
owego cmentarza z ciągle zachowanymi płytami
zawierającymi datę ich postawienia, pochodziły
z lat 1700-nych. Niezależnie jednak od nich,
istniały na nim też niedatowane groby wymurowane
z wszewilkowskiej rudy darniowej, czyli jeszcze
sprzed czasów kiedy w XIV wieku zaczęto w
pobliskim Stawcu produkować cegły. Do jednego
z tych grobów miał podobno wieść podziemny
tunel z prastarego kościoła Wszewilek (tunel ten
opisałem w punkcie #C5 swej strony o nazwie
sw_andrzej_bobola.htm).
Z kolei ostatni ludzie byli oficjalnie chowani na
tym cmentarzu w 1945 roku.
* * *
Na prawo od obszaru pokazanego na powyższym
zdjęciu znajdował się kiedyś szereg grobów
o jakich mówiono, że pochowywano w nich
samobójców. (W dawnych czasach samobójców
NIE wolno było grzebać razem z innymi ludźmi
w głównej części cmentarza, jako że należeli
oni do grupy osób łamiących nakazy i wolę
Boga.) Z grobami owymi wiązała się opowieść,
jaką w czasach mojej młodości przyporządkowywano
temu właśnie cmentarzowi na Wszewilkach
oraz tym właśnie grobom samobójców, jednak
jaka jest doskonałą ilustracją "które" oraz "jak"
stare opowieści opisywane na moich stronach
internetowych szerzą się po całym świecie.
Najpierw bowiem opowieść tę słyszałem z rodzinnej
tradycji, iż zdarzyła się właśnie na jednym z grobów
samobójców owego wszewilkowskiego cmentarza.
Pokazywano mi nawet który to był grób oraz w
którym domu mieszkał tragiczny bohater tej opowieści.
Powieważ opowieść tę zarówno moja rodzina,
jak i ja, często opowiadaliśmy innym osobom,
w późniejszym wieku słyszałem ją powtórzoną mi
aż kilkakrotnie, tyle że już NIE związaną z żadnym
konkretnym cmentarzem ani miejscowością. W
końcu w piątek, dnia 9 grudnia 2016 roku, tj. w
ponad 12 lat po tym jak opowieść tę opublikowałem
na niniejszej stronie oraz na jej
angielskojęzycznym odpowiedniku
(który to odpowiednik, podobnie jak szereg innych
moich angielskojęzycznych stron internetowych,
był czytany przez sporo moich znajomych z Malezji),
jeden z moich nowozelandzkich znajomych malezyjskiego
pochodzenia, który niedawno odwiedził Malezję,
jako rodzaj sensacji opowiedział mi tę samą opowieść,
iż jakoby niedawno zdarzyła się ona gdzieś w Malezji -
tyle że płaszcz został w niej zastąpiony już przez koszulę
(w tropikalnej Malezji jest wszakże zbyt gorąco aby
ubierać płaszcz), zaś wbijany drewniany kołek był
zastąpiony dużym gwoździem (wszakże w dzisiejszych
czasach NIE tak łatwo o zdobycie drewna na zrobienie
kołka). Wróćmy jednak do oryginalnej opowieści -
tak jak według tradycji rodzinnej faktycznie
zdarzyła się ona na cmentarzu we Wszewilkach.
Otóż, według niej, jeszcze przed pierwszą wojną
światową, we Wszewilkach miał mieszkać znany
szeroko zabijaka i kazanowa. Był podobno okropnie silny
i twierdził, że nie boi się niczego, nawet samego diabła.
Podczas jednej z biesiad miał się założyć z koleżkami,
że nie boi się pójść na ów cmentarz wszewilkowski
w środku nocy. (Cmentarz ten szeroko był znany w
przeszłości jako miejsce w którym "straszy" - co nie
powinno dziwić. Wszakże jest on miejscem kultu
i pochowunku ludzi jeszcze od pogańskich czasów.
Ponadto rósł na nim ów prastary dąb o nadprzyrodzonych
cechach, podobnych do cech malezyjskiego drzewa
"Datuk", jedno z których to drzew, rosnących w okolicach
miasta Ipoh, zasłynęło nawet z uśmiercania ludzi
którzy usiłowali je wyciąć - tak jak zdarzenia te
opisałem pod "Fot #D1" ze swej strony o nazwie
malbork.htm.)
Aby zaś udowodnić, że faktycznie poszedł on na ów
cmetarz, koleżkowie dali mu oznaczony przez siebie
kołek, aby wbił go na jednym z grobów. Po wybraniu
się na ten cmentarz, ów zabijaka jednak nie wrócił.
Natychmiast więc kiedy się rozwidniło, jego koleżki
pobiegli na cmentarz. Znaleźli go martwego na grobie
jednego z samobójców z samego skraju cmentarza.
Jego wbity w ów grób kołek "przypadkowo" przypinał
do tego grobu jego własny płaszcz. Potem śmierć
owego odważnego zabijaki tłumaczono jako zawał serca
następujący ze strachu. Kiedy bowiem wbił swój kołek i
usiłował wstać aby wrócić do koleżków, coś go trzymało
przy ziemi. Nie widząc w ciemności co to było, oraz
obawiając się najgorszego, dostał zapewne zawału
serca. Starsi ludzie kiedyś pokazywali na owym cmentarzu
wszewilkowskim jego grób, który miał być pierwszym
w rzędzie grobów samobójców - leżąc tuż przy grobie
na jakim umarł. Morał jaki sobie wówczas powtarzano
po zakończeniu owej opowieści, to że NIE ma odważnych
ani silnych, kiedy przychodzi do praw tego drugiego
świata. Chociaż bowiem ich działanie jest zakamuflowane
i może być tłumaczone na wiele odmiennych sposobów
(tak jak ową zdolność nadprzyrodzonych zjawisk do posiadania
wielu wyjaśnień naraz, wyjaśniłem w punkcie #C2 swej strony
tornado_pl.htm),
w końcowym efekcie zawsze się jednak okazuje, że te prawa
istnieją i nieodwołalnie działają. Biada więc temu, kto z nich
usiłuje zakpić, lub je zlekceważy!
Fot. #C2b: Prastary dąb z miejscowości Kadyny
nad Zalewem Wiślanym (niedaleko Elbląga)
.
Dąb ten liczy co najmniej 700 lat, a najprawdopodobniej
1000 lat. Nazywa się on "Dąb im. Jana Bażyńskiego"
i jest chroniony przez polskie prawo jako oficjalny
Pomnik Przyrody. Ja pokazuję tutaj powyższy dąb
ponieważ przekrój jego pnia jest zbliżony do przekroju
pnia prastarego dębu z cmentarza we Wszewilkach
(osądzając "na oko", dąb we Wszewilkach miał nawet
większą średnicę niż powyższy dąb). Tyle że konary
dębu we Wszewilkach rosły "wszerz", NIE miały bowiem
innych drzew w swym sąsiedztwie. Natomiast konary
powyższego dębu rosły "wzwyż" - rósł on bowiem
pomiędzy wieloma innymi drzewami. Na przekór
jednak, że dąb we Wszewilkach był podobnego wieku,
tj. miał jakieś 700 do 1000 lat, oraz na przekór, że
bez wątpliwości związany on był ze Słowiańskimi
obrządkami na owym terenie, nikt nie zadbał aby
ogłosić go Pomnikiem Przyrody, a po prostu pozwolono
mu zmarnieć ze starości i z braku ludzkiej opieki.
(Poziom ignoranckiej szkodliwości dawnych komunistycznych
władz Milicza do dzisiaj NIE przestaje szokować -
po więcej przykładów patrz punkt #E2 poniżej.)
Kiedy ukończone zostały prace przy budowie
murowanego miasta Milicza, przestał być
potrzebny budulec jaki liczni robotnicy
pozyskiwali z okolic dzisiejszej "pierwszej tamy"
na Baryczy (pokazanej na zdjęciu "Fot. #D1").
Nagle więc się okazało, że istnieje tam cała wioska pełna bezrobotnych parobków.
(Wioska ta reprezentowała prapoczątki tego co dzisiaj stanowi Wszewilki-Stawczyk.)
Aby więc jakoś podtrzymywać swoją przydatność dla Milicza, ludzie zamieszkujący
ową wioskę zbudowali sobie pierwszy młyn wodny na rzece Baryczy. Młyn ten zlokalizowany
był tylko jakieś 100 metrów w kierunku północnym od dzisiejszej tamy na Baryczy
pokazanej na zdjęciu "Fot. #D1". Niezależnie od tego, że młyn ten zaczął dostarczać Miliczanom
mąki, później zaś wyrosłe na jego mące wszewilkowskie piekarnie - również i chleba,
przedsiębiorczy pierwsi mieszkańcy Wszewilek-Stawczyka wymyślili dla niego również
jeszcze jedną funkcję. Mianowicie woda spiętrzana przed jego kołem napędowym
kierowana była do odrębnego koryta, zaś po doprowadzeniu do Milicza uformowała
fosę miejską - czyli dodatkowo broniła Milicza.
W okresie poprzedzającym budowę tego młyna,
a także zaraz po jego zbudowaniu, dzisiejsza wieś Wszewilki-Stawczyk rozlokowana była
wyłącznie w jego pobliżu. Potem jednak się okazało, ze owo zlokalizowanie ma wady.
Mianowicie obszar przy owym młynie wodnym często zalewany był wiosennymi powodziami.
Z czasem przeniesiono więc centrum Wszewilek-Stawczyka na miejsce położone nieco
wyżej, tj. do opisanego już wcześniej skrzyżowania drogi przebiegającej w kierunku
północnym, a wiodącej do owego młyna, z drogą jaka przebiegała w kierunku zachód-wschód,
a jaka wiodła z Milicza do Sulmierzyc. Przy owym skrzyżowaniu zbudowano centrum
Wszewilek. Na centrum to składał się miniaturowy ryneczek owej wsi, przy którym
później stanęła wszewilkowska karczma i zajazd, a jeszcze nieco później również
wszewilkowski kościół z własnym cmentarzykiem, oraz szpichlerz i piekarnia. (Niestety, około
1875 roku, tak jak to opisałem w punkcie #C1 powyżej, przez miejsce gdzie ów ryneczek,
karczma i kosciół kiedyś stały, przetaranowała się linia kolejowa. Z kolei samo owo
centralne miejsce Wszewilek zamieniono wówczas w piaskownię z której pozyskiwano
piasek i ziemię używane do budowy nasypów kolejowych.)
Po przeniesieniu centrum Wszewilek-Stawczyka
do obszaru położonego wyżej, przy młynie na
Baryczy zamieszkiwali jedynie bezgruntowi
parobkowie którzy bezpośrednio w nim pracowali.
Lepianki tych parobków przetrwały aż do po około
1900-nego roku, kiedy to ów młyn w końcu upadł i został opuszczony. W czasach
mojej młodości, tj. w latach 1950 do 1960, ciągle po lepiankach tych można było
znaleźć dosyć dobrze widoczne tzw. "klepiska". Ja osobiście pamiętam istnienie
i położenia około 5 takich ciągle relatywnie dobrze wówczas zachowanych klepisk.
Dwa z nich znajdowały się tuż za mostkiem ceglanym przez niedawny rów
odwadniający, który przebiegał wzdłuż krawędzi dawnej doliny Baryczy. Miejsca
ich byłego położenia ciągle istnieją tam do dzisiaj, chociaż same owe klepiska
zostały zniszczone około początka lat 1960-tych. Trzy dalsze takie dobrze zachowane
"klepiska" z dawnych lepianek parobków owego starego młyna istniały przy drodze
dojazdowej już w pobliżu samego młyna. W chwili obecnej ich byłe lokacje zalane
są stawem rybnym zbudowanym tam około 1990 roku. Owe "klepiska" to po prostu
równo uklepane podłogi dawnych lepianek. Były one klepane z gliny i piasku,
czasami z dodatkiem wapna lub nawet cementu. Reszta zaś lepianek budowana
była z materiałów ulegających zniszczeniu - zwykle z tyczek, trzciny i słomy, które
oblepiane były gliną (dokładnie tak samo jak to wyjaśniam w punkcie #G2 dla
unikalnego stylu architektonicznego Wszewilek), oraz potem "gacone" ubitą
warstwa wysuszonych paproci leśnych. Po opuszczeniu lub zniszczeniu takich
lepianek, cała ich górna część ulegała zgniciu i rozproszeniu. Jedyną więc
relatywnie trwałą po nich pozostałością były owe równiutko ubite "klepiska"
na ziemi. Kiedy jako nastolatek analizowałem te klepiska, zawsze zastanawiało
mnie jak mało miejsca dawni ludzie potrzebowali na mieszkania. Klepiska
te bowiem zwykle mialy jedynie wymiary około 2.5 metra na 2.5 metra.
Czyli owe lepianki z trudem wystarczały do postawienia w nich jednego
niewielkiego łóżka, małego stołu, oraz być może jakiegoś krzesła.
Młyn wodny na Baryczy
istniał i pracował przez niemal 1000 lat. Oczywiście, w międzyczasie co
jakiś czas był przebudowywany, odbudowywany i ulepszany. Zboże było
do niego zarówno spławiane wodą, jak i dowożone lądowo. Lądowo było
ono dowożone aż dwoma drogami, mianowicie drogą od Wszewilek
(tj. drogą która zaraz po wojnie
nazywaną "drogą na tamę"), oraz jeszcze jedną drogą która dochodziła do
niego od przeciwstawnej strony Baryczy (czyli od Duchowa, Sławoszewic i
Milicza). Obie te drogi łączył razem most przez Barycz, który znajdował się
tylko kilka metrów za kołem wodnym młyna. Dzięki owemu mostowi, tamta
stara "droga na tamę" w dawnych czasach faktycznie była też jedną z dwóch
głównych dróg wyjazdowych z Milicza ku północy Polski. Jednocześnie
była ona też częścią właściwego "bursztynowego szlaku". Przez Wszewilki
przetaczały się wówczas przeładowane karawany kupieckie zdążające z
Milicza, poprzez wsie Wszewilki i Pomorsko, dalej do Cieszkowa, Zdun,
Krotoszyna, w kierunku Gniezna i potem Gdańska. Z kolei jeszcze jedna
droga wybiegająca z Milicza ku północy, przebiegała przez to co dzisiaj
stanowi ulicę Krotoszyńską Milicza, jednak potem zdążała przez centrum
wsi Stawiec, zaś dalej przez Rawicz do Poznania. (Dzisiejsza szosa z Milicza
do Cieszkowa i potem do Krotoszyna, zbudowana została relatywnie późno,
bowiem dopiero około lat 1930-tych.) Odcinek drogi który w owych dawnych
czasach łączył Milicz ze starym młynem wodnym na Baryczy, używany
jest do dzisiaj. Jest on ową drogą dojazdową z Milicza do tamy na Baryczy.
Również i przy tej starej drodze zaraz po wojnie ciągle widniało kilka "klepisk"
ze starych lepianek, a nawet zrujnowane fundamenty jednego większego
budynku.
Dopiero po 1900-nym roku we Wszewilkach pojawił
się groźny konkurent dla starego młyna. Konkurent
ten stanął bowiem tuż przy drodze wiodącej do
starego młyna. Każdy więc kto zmierzał do starego
młyna, zwykle dawał za wygraną i zatrzymywał się
przy tym nowym. W rezultacie ten wszewilkowski
nowoczesny konkurent spowodował stopniową utratę
klientów przez stary młyn, potem zaś jego upadek
ekonomiczny i popadnięcie w ruinę. Około 1950 roku
po starym młynie pozostały więc jedynie pogniłe
fragmenty, które dawały się tylko rozpoznać i
zidentyfikować jeśli ktoś wiedział, że poprzednio
stał tam młyn wodny.
Do jakiegoś 1800-nego roku ten stary młyn wodny
na Baryczy był jedynym młynem w okolicach Milicza.
Jego mąka karmiła więc nie tylko miasto Milicz, ale
również wszystkie okoliczne wsie. Dopiero po tym
jak w 1797 roku spłonął stary zamek warowny w
Miliczu (po szczegóły patrz strona o mieście
Miliczu)
oraz zbudowany został nowy pałac margrabiego, fragment niepotrzebnej
już wówczas obronnej fosy miejskiej przekierowano tak aby formowała
ona ozdobną rzeczkę w przypałacowym parku. Podczas przekierowywania
owej fosy, m.in. zbudowano na niej jeszcze jeden milicki młyn wodny.
Stąd wszewilkowski młyn na Baryczy zaczął wówczas mieć swego pierwszego
konkurenta w Miliczu i utracił swój wielowiekowy monopol dopiero począwszy
od około 1800-nego roku. W jakiś czas później również kilka podmilickich
wiosek zbudowało sobie wiatraki. Zaraz po wojnie wiatraki takie ciągle istniały,
aczkolwiek już nie działały, w miejscowościach Duchowo i Stawiec. (Zaraz
po drugiej wojnie światowej Stawiec ciągle miał aż dwa takie wiatraki, oba
położone na szczycie wzgórza jakieś pół kilometra na północ od wszewilkowskich
wodociągów pokazanych na zdjęciu "Fot. #D2a".)
Wcale nie przez przypadek rudę darniową
na budowę Milicza pozyskiwano z okolicy w jakiej umiejscowiony jest silny "czakram
Ziemi". Nie przez przypadek również pierwszy prastary młyn milicki był postawiony
dokładnie w miejscu w jakim czakram ten buchał swoją energia "chi". Dawni Słowianie
byli ogromnie czuli na naturalne energie i doskonale zdawali sobie sprawę z wpływu
jaki energie te wywierają na losy ludzi i miejscowości. (To być może dołożyło swój
wkład do faktu, że Milicz zbudowany z brył rudy darniowej pozyskiwanej z okolic
tego czakramu przetrwał w dobrym stanie do dzisiaj, podczas gdy obronny zamek
Milicza zbudowany z cegły pozyskiwanej z innego miejsca, tj. dzisiejszego Stawca,
był w międzyczasie wielokrotnie niszczony i palony.) Czytelnicy którzy zechcą
dowiedzieć się więcej o energii "chi" mogą znaleźć jej naukowe opisy w początkowej
części rozdziału H z tomu 4 mojej najnowszej
monografii [1/5]
dostępnej nieodpłatnie za pośrednictwem
niniejszej strony internetowej. Z kolei naukowe
wyjaśnienia czym właściwie jest "czakram",
zaprezentowane zostały w podrozdziale I5.3
z tomu 5 mojej najnowszej
monografii [1/5].
"Czakramy" są także skrótowo
opisane na stronie internetowej o
Koncepcie Dipolarnej Grawitacji.
Fot. #D1 (K1 w [10]): Tama na Baryczy przy siole Stawczyk.
Od pierwszej poprzedniczki tej tamy, czyli od prastarego
młyna wodnego Wszewilek, zaczęła się bogata historia
wioski Wszewilki i obecnego sioła Stawczyk oraz ich
gospodarczy związek z pobliskim Miliczem i Sławoszewicami.
Zdjęcie z 2003 roku. To właśnie tylko około 100
metrów na północny zachód od pokazanej powyżej
tamy, już ponad 2000 lat temu pasterze bydła z
pobliskiego grodziska Milicza zaczęli budować
pierwsze schroniska przed pogodą. Późniejsza
ewolucja tych schronisk doprowadziła z czasem
do powstania dzisiejszej wsi Wszewilki-Stawczyk
z jej ryneczkiem i kościołem zlokalizowanymi w
miejscu owego "dołu" przy obecnym siole Stawczyk.
To także w pobliżu owej tamy mieści się potężny
"czakram energetyczny"
jaki rządzi losami sioła Stawczyk, miasta Milicza,
oraz całej ich okolicy. Czakram ów emituje bardzo silny
podmuch inteligentnej energii przez Chińczyków nazywanej
"chi",
zaś w moich opracowaniach nazywanej
"energią moralną" -
ponieważ aby ją w sobie generować trzeba ochotniczo
wykonywać ciężką fizyczną
"pracę moralną"
w każdym aspeckie zgodną z przykazaniami i
wymaganiami opisanymi w Biblii oraz z motywacjami
nastawionymi na dobro niepokrewnych nam bliźnich.
Wpływ "energii moralnej" z owego przytamowego
czakramu jest na tyle silny iż powinna być zdolna
do jego odczucia swym ciałem i umysłem niemal
każda zwykła osoba - tyle że obecnie wejście na
miejsce gdzie kiedyś działał prastary młyn wodny
sioła Stawczyk i stąd gdzie ów czakram jest zlokalizowany,
jest już niemal niemożliwe z powodu zalania go wodami
stawu rybnego. (Stąd aby odczuć energetyzujący
i uspokajający przepływ tej naturalnej "energii
moralnej", najlepiej na chwilkę przysiąść w
pobliżu powyższej tamy, odłączyć swoje myśli od
doznań wzbudzanych przez nasze zmysły, oraz skupić
swoją uwagę na naszych doznaniach wewnętrznych -
czyli jak chińczycy to nazywają "przestawić się na odbiór
energii chi".) Przykładowo, właśnie z powodu silnego
przepływu owej energii "chi", nawet w czasach mojej
młodości, kiedy nikt jeszcze nie słyszał o takich rzeczach
jak energia "chi", "Feng Shui", naturalne "czakramy" Ziemi,
medytacje, itp., na powyższą tamę przybywało mnóstwo
ludzi tylko po to aby - jak to wówczas nazywano, "uspokoić
swoje nerwy" (dzisiaj nazywają to "medytowaniem", lub
"nasycaniem ciała naturalną energią chi"). Szczerze mówiąc,
to moje opracowania zawierają sporo wskazówek ujawniających
zasady działania na jakich można nawet zbudować "mierniki
ilości energii moralnej" jakie pozwolą na instrumentalne
mierzenie jej nagromadzenia i gęstości upływu. Przykłady
zjawisk jakie można użyć do budowy takich mierników opisałem
np. we WSTĘPach do niniejszej strony i do strony o nazwie
milicz.htm.
Z powodu takiego umiejscowienia przymilickiego czakramu
Ziemi, cokolwiek dzieje się w okolicy tejże tamy na Baryczy,
jest to jednocześnie symboliczną reprezentacją tego co dotyka
sioło Stawczyk, miasto Milicz, oraz całe ich okolice. Ponieważ
zaś przepływ "energii moralnej" w owym czakramie jest
wyzwalany losami wsi Wszewilki-Stawczyk, która z
niego historycznie się wywiodła, cokolwiek przytrafia
się owej wsi, jest jednocześnie symboliczną reprezentacją
tego co potem dotyka Milicz i cały obszar rozciągający się
na dziesiątki kilometrów dookoła tego miasteczka. W tym
miejscu powinienem też podkreślić, że moje badania ujawniają iż
"czakramy energetyczne"
są ustanawiane przez Boga w miejscach na Ziemi upamiętniających
iż ludzie uprzednio zrealizowali tam jakieś istotne wydarzenia -
tak jak stało się to z pierwszą w NZ mszą świętą na plaży z
poprzednio pogańskiej Petone, obecnie upamiętnianą przez tzw.
"krzyż celtycki" zwany też "Iona Cross", który to krzyż i
"krzew gorejący
jaki osobiście zobaczyłem koło niego opisuję i
ilustruję w punkcie #J3 ze swej strony o nazwie
petone_pl.htm.
Tymczasem zwolennicy alternatywnej wiedzy wierzą i opisują
w swych publikacjach, że jest całkowicie odwrotnie, tj. że jeśli
dawni ludzie zrealizowali coś istotnego, np. zbudowali jakiś
kościół, wówczas wybrali na to miejsce na Ziemi gdzie już
uprzednio istniały takie czakramy.
Powyższa tama położona jest też jedynie jakieś 100 metrów
na południe od miejsca, w którym pomiędzy latami 900 a
1000 AD zbudowano pierwszy młyn wodny miasta Milicza.
Młyn ten, a także osada robotników którzy go zbudowali i
parobków którzy w nim pracowali, z czasem stworzył
zaczątek miejskiej wsi milickiej obecnie znanej jako
Wszewilki-Stawczyk. Z kolei mąka z owego młyna
żywiła i wzmacniała mieszkańców Milicza oraz jego
okolic przez niemal 1000 ostatnich lat.
Pokazana tutaj tama zbudowana była przez polskich
"Junaków" około 1950 roku. Czyli w chwili fotografowania
miała ona już ponad 50 lat. Z uwagi na energetyczne
znaczenie dla Milicza tego co wokoło owej tamy się
dzieje, aktualny stan rzeczy na samej owej tamie,
a także w jej okolicach, jest symbolicznym wyrażeniem
stanu rzeczy w samym Miliczu i jego okolicach.
Przed tamą pokazaną na powyższym zdjęciu, w
tym samym miejscu istniała "stara" tama zbudowana
przez Niemców wkrótce po 1900 roku. W chwili
więc jej wymiany na tamę pokazaną na powyższym
zdjęciu, tamta stara tama także miała około 50 lat.
Jednak nawet tamta stara poniemiecka tama na
Baryczy nie była pierwszą tamą stojąca w tym
miejscu. Począwszy bowiem gdzieś pomiędzy
około 900 a 1000 rokiem AD, jakieś 100 metrów
na lewo od obiektywu aparatu wykonującego
powyższe zdjęcie, zbudowany został pierwszy
młyn wodny na Baryczy. W sensie administracyjnym
przynależał on do wsi obecnie zwanej "Wszewilki-Stawczyk".
Młyn ten faktycznie był pierwszą konstrukcją jaka
spiętrzała wodę Baryczy do poziomu bliskiego temu
jaki widzimy na powyższym zdjęciu jak spiętrzany
jest przez obecną tamę. Faktycznie więc ów pierwszy
młyn wodny Wszewilek-Stawczyka, był jednocześnie
pierwszą tamą na Baryczy jaka stała zaledwie około
100 metrów na północ od tamy widniejącej na powyższym
zdjęciu. Ponadto, młyn ten rozdzielał rzekę Barycz
na dwa koryta i przekierowywał jej wodę w dwa strumienie.
Jedno z owych koryt, tj. "niskie" - czyli to do którego
woda spływała z koła młyńskiego, biegło ku Miliczowi
mniej więcej wzdłuż przebiegu po jakim Barycz płynie
i obecnie (aczkolwiek w znacznie bardziej zawiły i
pokręcony sposób). Tamto "niskie" koryto wbiegało
do dzisiejszego koryta Baryczy tylko jakieś 20 metrów
z tyłu poza plecami wykonującego powyższe zdjęcie.
Z kolei drugie "wysokie" koryto Baryczy, jakie
odchodziło od stawu przed kołem wodnym owego
starego młyna wszewilkowskiego, biegło pradawnym
korytem Baryczy które obecnie w Miliczu znane jest
pod nazwą "młynówki". Na powyższym zdjęciu owo
drugie ("spiętrzone" albo "wysokie") koryto Baryczy
przebiegało wzdłuż linii drzew widocznych za samochodem
po prawej stronie zdjęcia, czyli faktycznie przecinało
ono dokładnie prostopadle obecne koryto rzeki
Barycz jakie widoczne jest na powyższym zdjęciu.
(Widoczne tu, obecne koryto Baryczy, wykopane
zostało sztucznie podczas regulacji Baryczy
następującej już po roku 1900-nym.) Owo stare
"wysokie" koryto Baryczy (tj. "młynówka") faktycznie
dostarczało wody do fosy obronnej średniowiecznego
miasta Milicza. Można więc śmiało stwierdzić,
że młyn jaki przez niemal 1000 poprzednich lat
stał zaledwie jakieś 100 metrów na północ (lewo)
od miejsca pokazanego na powyższym zdjęciu,
nie tylko żywił miasto Milicz, ale także bronił je
przed wrogami. Od jego losów zależne więc były
losy Milicza - co zresztą wynikało z jego położenia
przy Miliczu na czakramie energetycznym obecnego sioła
Stawczyk.
Fragmenty omawianego tutaj starego młyna
wodnego na Baryczy, ciągle istniały w pobliżu
pokazanej powyżej tamy w czasach mojej młodości,
tj. w latach 1950-tych do 1960-tych. Ciągle też
istniały wówczas zdziczałe drzewa owocowe
jakie rosły w pobliżu tego młyna. Dopiero około
1990-ego roku obszar owego młyna został
włączony w nowo-formowany staw rybny oraz
zalany wodą. Nawet jednak tuż przed zalaniem
tego terenu, ciągle dobrze widoczna była droga
dojazdowa do młyna, jaka prowadziła z Wszewilek.
(Droga ta po wojnie niesłusznie nazywana była
"drogą na tamę", chociaż w ostatnim swym
fragmencie skręcała ona na wschód ku byłemu
budynkowi owego młyna, w ten sposób oddalając
się od tamy zamiast wieść ku niej.) Obecnie
zapewne po młynie tym nie ostały się już żadne
ślady - aczkolwiek muszę tutaj przyznać że
podczas mojej ostatniej wizyty w Miliczu w lipcu
2004 roku nie byłem w owym miejscu - nie
sprawdziłem więc jak sprawy tam stoją. Jedyne
więc co ciągle po młynie tym być może wystaje
ponad powierzchnię owego nowo-zbudowanego
stawu rybnego, to wzgórze usypane sztucznie w
widłach obu koryt Baryczy rozchodzących się
od młyna. Na płaskim wierzchołku tego wzgórza
stał kiedyś dom młynarza - tj. stał on w miejscu
w jakim dawniej budowano wszystkie domy
wodnych młynarzy na całym świecie - np. patrz
młyn wodny z "Fot. #C1". (Przy
omawianym tu młynie wodnym wsi Stawczyk dom
ten też musiał być zbudowany na wzgórzu, aby
uchronić go przed wysokimi powodziami, które podczas
niektórych wiosen zalewały całą dolinę Baryczy. Z kolei
owo wzgórze mieściło się dokładnie w widłach na
rozdrożu obu koryt Baryczy które kiedyś rozchodziły
się w dwóch kierunkach od stawu spiętrzającego
wodę dla owego młyna.)
* * *
Zauważ, że można zobaczyć powiększenie
każdej fotografii z niniejszej strony internetowej. W tym celu
wystarczy zwyczajnie kliknąć na tę fotografię. Ponadto
większość tzw. browser'ów które obecnie są w użyciu, włączając
w to populany "Internet Explorer", pozwala na
załadowanie każdej ilustracji
do swojego własnego komputera, gdzie można jej się do woli
przyglądać, gdzie daje się ją zredukować lub powiększyć,
a także gdzie ją można wydrukować za pomocą posiadanego
przez siebie software graficznego.
#D2.
Historyczne
wodociągi
z zachodniego pogranicza Wszewilek:
Kolejnym wkładem Wszewilek do kultury, gospodarki
oraz stylu życia swego regionu, były milickie wodociągi
miejskie. Zlokalizowane one były na zachodnim
pograniczu Wszewilek. Wodociągi te były bardzo
stare - podobno zbudowano je jeszcze w 19 wieku.
Zostały jednak porzucone w latach 1960-tych,
kiedy to Milicz zafundował sobie nowe wodociągi.
Jak niemal wszystko we Wszewilkach, dzisiaj
zabudowania tych starych wodociągów stanowią symbol
"niewykorzystanego potencjału" okolicznych ziem.
Przykładowo, jak pokazane tutaj zdjęcie "Fot. #D2a"
to ujawnia, ich były teren służy obecnie jako
rodzaj nieoficjalnej zbiornicy złomu. Z kolei ich
wieża ciśnień straszy przejezdnych pustymi
oczodołami swoich okien i marnuje się bezużytecznie.
Tymczasem z wieży tej rozciąga się widok na
okolice który dosłownie zapiera dech w piersiach.
Same zaś budynki owych wodociągów posiadają
pierwszej klasy zlokalizowanie przy ruchliwej szosie
przelotowej. Gdyby więc owe byłe wodociągi z
obecnego nieoficjalnego składu złomu zamienić
np. w przydrożny zajazd i restaurację, w której
jadalnia znajdowałaby się na obrotowej platformie
w owej byłej wieży ciśnień, ludzie ustawialiby się
w kolejki aby móc tam coś zjeść i dać oczom
wypocząć na tak wspaniałych widokach.
Spożytkowanie pierwszoklasowej lokalizacji tych
byłych wodociągów na np. restaurację, wcale nie
jest jedynym sposobem na jaki mogą one być
wykorzystane dla dobra ludzi. Przykładem innego
atrakcyjnego ich zastosowania może być
zamienienie ich np. w milickie "muzeum techniki".
Wszakże częścią zwiedzania tego muzeum mogłoby
być atrakcyjne wejście na byłą wieżę ciśnień.
Taka atrakcja w Polsce bawi przecież wizytujących
wieżę z katedry we Fromborku, zaś np. w Nowej
Zelandii niemal każde miasteczko zaprasza
przybyłych do wspinania się na ich wodociągowe
wieże ciśnień. Aby wspinanie takie ułatwić, np.
wieża prastarej katedry we Fromborku specjalnie
podzielona została na cały szereg pięter. Na każdym
z owych pięter wystawione zostały najróżniejsze
eksponaty. Z kolei wieża ta jako całość użyta została
do demonstrowania najróżniejszych zjawisk związanych
z grawitacją, siłami Coriolisa (np. patrz punkt #F2 strony
free_energy_pl.htm),
itp. W rezultacie
zwiedzający Frombork stoją w długich kolejkach
aby móc do niej wejść i nacieszyć się widokami
oraz wystawami jakie wieża ta oferuje. W podobny
sposób, np. po oficjalnym oddaniu zabudowań
owych wodociągów z Wszewilek na lokum pod
muzeum Milicza, wieża owych wodociągów też
może zostać podzielona na szereg pięter, z krótkimi
schodami wiodącymi z piętra na piętro. Z kolei
na każdym z pięter można zorganizować przestrzeń
wystawową z lekkimi wagowo zaś ciekawymi
zawartościowo eksponatami do oglądania. Niestety,
znając małostkowość i krótkowzroczność ludzi
którzy kiedyś rządzili (a być może rządzą i dzisiaj)
Miliczem, NIE wierzę aby cokolwiek naprawdę
postępowego i korzystnego dla wszystkich mieszkańców
zarządzący tą mieściną kiedykolwiek zdobyli się
na wprowadzenie tam w życie.
Prawdziwym skarbem technicznym byłych
wodociagów milickich były dwa ogromne silniki
gazowe jakie napędzały równie ogromne pompy
do pompowania wody. Ja mam nadzieję że silniki
te przetrwały do dzisiaj w kupie złomu jaka otacza
byłe wodociągi, oraz że kiedyś dadzą się one
odrestaurować. Odwiedzając bowiem najróżniejsze
muzea techniki na świecie odnotowałem, że nawet
znacznie mniej "starożytne" oraz nieporównanie
mniej ciekawe silniki spalinowe stanowią obecnie
wysoce cenione "perły" techniki, z jakich posiadania
owe muzea są ogromnie dumne - patrz zdjęcie "Fot. #D2b".
Stare zaś silniki gazowe z milickich wodociągów we
Wszewilkach były tak wspaniale skonstruowane,
że w przypadku ich wystawienia w jakimś muzeum
byłyby nieporównanie bardziej atrakcyjne od wszystkiego
co oglądałem w muzeach techniki świata. Pamiętam
bowiem do dzisiaj jakie piękno dawnych maszyn
od nich promieniowało, oraz jak interesująco i
poglądowo były one skonstruowane. Miały one
tylko po jednym cylindrze. Posiadały zapłon z
dużego odsłoniętego magneta z klinową krzywką
zapłonową. Magneto to pozostawało cały czas
dobrze widoczne, tak że obsługujący maszynista
mógł obserwować jego pracę w kolejnych stadiach
cyklu zapłonowego. Korbowód i wał korbowy tych
silników były wyraźnie widoczne, bowiem pracowały
w powietrzu zupełnie nieosłonięte - czyli inaczej niż
to ma miejsce w dzisiejszych silnikach które są
całkowicie zakryte i mają forme "czarnych skrzynek".
Każdy z silników miał też ogromne koło zamachowe,
skręcane śrubami z kilku oddzielnych segmentów.
Były prawdziwymi arcydziełami dawnej techniki
inżynierskiej. Zasilanie w paliwo (tj. w gaz miejski)
następowało w nich poprzez unikalne kwadratowe
worki z gumy, jakie pełniły funkcje dzisiejszych
gaźników. Podczas ich działania worki te tętniły
jak pracujące serca, tj. cyklicznie rozdmuchiwane
były gazem, poczym gaz ten wsysany był z nich
do cylindrów, zaś worki te się kurczyły. Faktycznie
to działanie owych maszyn mi osobiście przypominało
wypełnianie funkcji życiowych przez jakieś ogromne,
tajemnicze, żywe stworzenie, a nie przez maszynę.
Kiedykolwiek miałem okazję obserwować je podczas
pracy, zawsze ogromnie mnie fascynowały. Na ich
wyglądzie i podzespołach dzisiaj można więc by było
uczyć młodą generację zasad działania silników
spalinowych, oraz historycznej ewolucji ich
podzespołów składowych. Jeśli ocalały do dzisiaj,
moim osobistym zdaniem powinny być odrestaurowane
i wystawione w milickim muzeum. Stanowią bowiem
przecenne perły techniki.
* * *
Mi osobiście stare wodociągi z Wszewilek
uświadomiły jedną szokującą prawdę życiową,
która z czasem weszła w skład postępowej
i moralnej filozofii
totalizmu.
Prawda ta stwierdza, że
"ci co pracują
hałaśliwie i w sposób rzucający się w oczy
faktycznie są niekompetentni, zaś wyniki
ich działań są mizerne. Ludzie naprawdę
wydajni i fachowi zawsze pracują cicho,
niepozornie, oraz w sposób przez nikogo
niemal nie odnotowany."
Działanie tej prawdy moralnej odkryłem
właśnie w wodociągach z Wszewilek,
kiedy byłem jeszcze małym chłopcem.
Mój ociec pracował wówczas w tych
wodociągach jako mechanik obsługujący
owe ogromne motory i pompy. A ich obsługa
była trudna, bowiem jak wszystkie stare
maszyny miały one swoje "dusze" i swoje
zadziorne "osobowości". Przykładowo
okazywały "humory", były bardzo "narowiste"
i często poddawały się one "nastrojom".
Trzeba było je znać doskonale aby móc
je uruchomić i potem utrzymać w działaniu.
(Mimo swego ogromu, silniki te uruchamiane
były ręcznie korbami, tak jak pierwsze
samochody. Ciekawe czy czytelnik wie,
że nawet po drugiej wojnie światowej samochody
ciągle zapalane były ręcznie poprzez zakręcenie
korby rozruchowej która sprzęgana była z ich
wałami korbowymi. Dzisiejsze rozruszniki weszły
do powszechnego użycia dopiero w latach 1960-tych.)
Otóż pewnej niedzieli ktoś szczególnie ważny
w maleńkim Miliczu utknął wówczas w łazience
pokryty mydłem. Woda bowiem na wieży
omawianych tutaj wodociągów się skończyła,
zaś oba motory z pompami właśnie stały.
Ów ważny człowiek zadzwonił więc do szefa
wodociągów, aby ten spowodował puszczenie
więcej wody do miejskiej sieci. Ponieważ zaś
był to ktoś bardzo ważny, ówczesny szef
wodociągów wezwał natychmiast wszystkich
mechaników mieszkających w pobliżu, aby
uruchomili silniki i napompowali nowej wody
do wieży ciśnień. Jednak oba stare i "narowiste"
silniki wcale nie miały wówczas "nastroju" do
pracy na rzecz owej "dużej ryby" z Milicza
(była wszakże niedziela) i nie dały się zapalić.
Po jakiejś godzinie bezowocnych prób ich
zapalenia, w końcu posłano po mojego ojca
do Wszewilek-Stawczyka. Ojciec wziął mnie
ze sobą, bo była niedziela zaś on pojechał
do wodociągów jedynie aby zapalić owe silniki.
Kiedy weszliśmy z ojcem do hali wodociągów
uderzyło mnie iż wokół jednej z maszyn biegała
cała chmara krzykliwych ludzi, zaś hala wodociągów
wygląda jak duża ruchliwa fabryka podczas
masowej produkcji. (Typowo kiedy odwiedzałem
ojca w czasie jego pracy, był on jedyną osobą
w całych owych wodociągach.) Mój ojciec wszedł
do środka niemal niedostrzeżony w panującym tam
tumulcie. Podszedł do drugiego z motorów, wokół
którego nikt właśnie nie biegał, położył jedną rękę
na krzywce jego iskrownika zapłonu (tj. na urządzeniu
jakie on nazywał "magneto", a jakie
stanowiło "serce" owych unikalnych motorów spalających
gaz węglowy produkowany w milickiej gazowni), drugą
ręką z czuciem popchnął korbę rozruchową, zaś silnik
zagadał. Cicho, spokojnie, bez wiatru. Rozkrzyczana
chmara ludzi rzuciła się więc do obsługi motoru
i pompy które właśnie zaczęły pracować. Wówczas
mój ojciec równie skromnie i cicho poklepał cylinder
drugiego motoru, coś tam przestawił w iskrowniku,
popchnął korbę rozruchową i drugi motor także
zagadał. Wszystko niepozornie, cicho, szybko
i bez wiatru, aczkolwiek szokująco efektywnie.
Ten niepozorny sposób pracy fachowców
naprawdę efektywnych i wydajnych utknął mi
na zawsze w pamięci. Teraz więc już wiem,
że aby rozpoznać tego kto pracuje naprawdę
wydajnie i czyj wkład naprawdę się liczy - chociaż
zazwyczaj niemal go nie widać w tłumie, wcale
nie należy poszukiwać po tym ile hałasu ten ktoś
czyni czy ile wiatru wzbudza on swoim bieganiem.
Raczej, zgodnie z tym co stwierdza
biblia
w Ewangelii wg św. Mateusza, 7:16 i 7:20,
należy pamiętać że "po owocach go poznacie".
Jednym z następstw opisywanego powyżej zdarzenia
było, że szybko potem Milicz podjął budowę nowych
wodociągów. Po ich zbudowaniu miejscowe "grube
ryby" nie ryzykowały już utknięcia w łazienkach
z oczami pokrytymi mydłem którego nie byłoby
czym zmyć.
Fot. #D2a: Znak rozpoznawczy początka Wszewilek,
czyli byłe milickie wodociągi miejskie straszące
obecnie przejezdnych pustymi oczodołami swojej
opuszczonej wieży ciśnień.
(Zdjęcie wykonane w lipcu 2004 roku.)
Wodociągi te umiejscowione zostały przy
zachodnim skraju wsi Wszewilki. Były one
napędzane dwoma ogromnymi i bardzo starymi
silnikami gazowymi (tj. silnikami w których
paliwem był gaz wytwarzany w milickiej gazowni).
Woda w nich pompowana była na widoczną
na powyższym zdjęciu architektonicznie bardzo
elegancką wieżę, z której wyglądu byłoby dumne
praktycznie każde miasto na świecie. Z wieży
tej pod naturalnym ciśnieniem grawitacyjnym
woda ta rozpływała się po całym Miliczu.
Jednak około 1960 roku wodociągi te zastąpione
zostały nowymi (pracującymi już bez wieży
ciśnień). Zamiast jednak byłe budynki wodociągów
przeznaczyć na coś pożytecznego, np. na milickie
"muzeum starej techniki", ówczesne władze Milicza
pozwoliły aby od owego czasu byłe zabudowania
tych historycznych wodociągów po prostu niszczały.
Fot. #D2b: Mały stary silnik gazowy, który stanowi
dumę muzeum miasta Invercargill w Nowej Zelandii.
Sfotografowany w dniu 12 marca 2006 roku.
Silnik ten jednak wygląda bardzo mizernie
jeśli porównać go do dwóch wspaniałych, ogromnych,
prastarych silników gazowych jakie kiedyś znajdowały
się w wodociągach miejskich Milicza z początka wsi
Wszewilki. Owe silniki gazowe z Wszewilek obecnie
byłyby perłą i ozdobą najbardziej ekskluzywnych
muzeów na świecie. Niestety, typowo po polsku,
pozwolono im zmarnieć na deszczu i zerdzewieć
do nicości. Budynki zaś starych wodociągów miejskich
Milicza, w których one kiedyś stały, obecnie też się
marnują i zwolna popadają w ruinę. Jednocześnie
zaś aż się prosi aby Milicz zorganizował sobie gdzieś
muzeum z prawdziwego zdarzenia.
Wszewilki to ogromnie stara miejscowość.
Praktycznie jest ona tak stara jak "szlak bursztynowy"
który obok nich przebiegał. Z kolei w aż tak starych miejscach, zawsze
istnieje sporo starych skarbów poukrywanych przy różnych okazjach.
Część z owych skarbów już została odnaleziona - tak jak przykładowo
ów skarb ze starego dęba na byłym Słowiańskim (poniemieckim)
cmentarzu z Wszewilek, opisanym poprzednio w podpisie pod
zdjęciem "Fot. #C2a". Inne skarby Wszewilek ciągle jednak odczekują
na swoich odkrywców.
Ostatnią okazją podczas której nastąpiło masowe
ukrywanie skarbów w lasach i na polach otaczających
Wszewilki, był koniec drugiej wojny światowej.
Kiedy wojska radzieckie zbliżały się do Wszewilek,
miejscowi rolnicy niemieccy nie chcieli pozostawić Rosjanom
swojego co cenniejszego dobytku. Ukrywali więc najbardziej wartościowe
przedmioty z owego dobytku poprzez jego masowe zakopywanie
w lesie i po polach. Większość z zakopanych wówczas rzeczy zapewne
ciągle tam zalega aż do dzisiaj, chociaż jakąś ich część co bardziej
detektywistycznie nastawieni miejscowi zdołali odnaleźć i odkopać.
Jednym z szerzej
opowiadanych przypadków "znalezienia" takiego poniemieckiego
"skarbu" o jakim słyszałem w czasach swojej młodości, był skarb
z okolic Dziadkowa. (Dziadków to inna wieś położona relatywnie niedaleko
od Wszewilek.) W jakiś czas po wojnie do jednego z miejscowych
rolników przybyli tam "turyści" z Niemiec i upraszali się o pozwolenie
zanocowania w gospodarstwie. W nocy jednak gospodarze odnotowali,
że owi "turyści" coś manipulują przy starym (poniemieckim) drzewie
owocowym w sadzie. Gospodarz "wyprosił" więc owych "turystów" ze
swego domu, zaś po ich odejściu zciął on owo stare drzewo owocowe.
Po jego rozłupaniu okazało się iż w miąszu drzewa zarosły był cały
rulon złotych monet. Oczywiście w chwili obecnej moralna strona
całego tego zdarzenia może i powinna być debatowana - wszakże
owi niby turyści prawdopodobnie byli legalnymi właścicielami tamtego
"skarbu" (chyba że wcześniej zrabowali go od kogoś innego). Jedynie
więc przybyli aby sobie odebrać to co zapewne do nich należało.
Jednak w czasach zaraz po wojnie, kiedy świeżo w pamięci ludzie
mieli rozstrzeliwania, łapanki, oraz niemieckie obozy koncentracyjne,
na owe sprawy patrzyło się zupełnie inaczej.
Nawet jeszcze bardziej
moralnie kwestionowalny był "skarb" z wszewilkowskiej leśniczówki. Zaraz
po wojnie istniała stara leśniczówka zlokalizowana jakieś pół kilometra od
wschodniej krawędzi Wszewilek-Stawczyka, przy starej (oryginalnej) piaszczystej
drodze która kiedyś prowadziła z Wszewilek do Godnowa. W leśniczówce
tej pozostała staruszka-autochtonka, która uważała się za Polkę, nie uciekła
więc pod koniec wojny z innymi Niemcami w głąb Niemiec. Jednak krótko
po wyzwoleniu, w okresie bezprawia jaki wówczas zapanował, została ona
zamordowana przez bandę maruderów z rosyjskiej armii, zaś leśniczówka
wraz z jej zwłokami została spalona. Jako młody chłopiec często przechodziłem
przez ruiny owej leśniczówki w drodze na grzyby. Czasami bawiliśmy się tam
też z kolegami. Jedyne co po leśniczówce owej wówczas ciągle pozostawało
to kupa osmolonych gruzów, studnia, drzewa owocowe, oraz niezwykle dorodne
lipy. Często zaglądaliśmy do tej studni i nawet pamiętam że z jej wody wystawała
wówczas dosyć długa tyczka. Kiedy jako uczeń szkoły podstawowej brałem
udział w "chodzeniu za stonką", nasza grupa zwykle odpoczywała w cieniu
lip rosnących wokół owej spalonej leśniczówki. Podczas jednego z owych
odpoczynków któryś ze starszych mieszkańców wioski opowiadał, że
niedawno do jego domu przyszedł rosyjski "turysta" ubrany po cywilnemu.
Za zapłatą poprosił aby rolnik ten zaprowadził go do tamtej leśniczówki,
bo ów "turysta" zapomniał gdzie ona dokładnie się znajduje. Po dotarciu
na miejsce, ów niby turysta poszedł wprost do owej studni i wyciągnął
z niej tamtą długą tyczkę która wystawała z wody. Na końcu tyczki przywiązana
była paczuszka którą ów niby turysta oderwał, poczym szybko zniknął w
pobliskim lesie. Dopiero wówczas ów rolnik z Wszewilek się zorientował,
że tamten Rosjanin musiał być uczestnikiem owej bandy maruderów
która zamordowała staruszkę-autochtonkę i spaliła leśniczówkę z jej
zwłokami. Z kolei "skarb" który przez wiele lat czekał w owej studni
przywiązany do końca tyczki, zapewne był łupem który owa banda
wymusiła od tamtej staruszki tuż przedtem zanim ją zamordowała.
Jak powyższe wskazuje, zaraz po wojnie wcale nie było bezpieczne
zamieszkiwanie w osamotnionych domach. (Moi rodzice również mieszkali
w takim samotnym domu oddalonym od reszty wioski - stąd ich również
zaatakowała banda rosyjskich maruderów, co opisałem w punkcie #J1
poniżej.)
Jednym ze źródeł
dzisiejszych skarbów Wszewilek były owe słynne targi i jarmarki
jakie kiedyś odbywały się na miniaturowym ryneczku tej wsi. Na
jarmarki te zjeżdżali się kupcy i handlarze z praktycznie całego
obszaru dzisiejszej Polski, wschodnich Niemiec, Czech, a nawet
z Białorusi. Przez okres targu czy jarmarku koczowali oni po obu poboczach drogi
która kiedyś wiodła od owego ryneczku do starego młyna wodnego
na Baryczy. Podczas owego koczowania, niektórzy z nich gubili monety.
Wiele z owych prastarych monet ciągle zawartych jest w glebie pól
otaczających ową drogę (m.in. w glebie pola mojego ojca). Pamiętam
że podczas orki mój ojciec relatywnie często znajdował na swoim
polu bardzo stare monety. Monety te, w nieświadomości ich historycznej
wartości, ja potem handlowałem z kolegami za jakieś rupiecie, lub
przegrywałem z nimi w różne gry. Niezależnie od pola mojego ojca,
takie stare monety znajdowałem też po przeciwnej stronie owej prastarej
drogi, w miejscu gdzie dzisiaj znajduje się boisko sportowe Wszewilek,
a które dawniej także było obszarem koczowania owych jarmarcznych
handlarzy.
Wszewilki posiadały także dwa bardzo stare zabudowania,
w okolicach których tradycyjnie należy spodziewać się
ukrywania skrbów. Były to prastary młyn oraz równie
stara karczma. W przypadku młyna folklor ludowy
stwierdza, że jego właściciele byli ogromnie zamożni.
Obawiając się jednak bandytów, posiadane oszczędności
zakopywali w znanym sobie miejscu - zwykle niedaleko
swego młyna. Założę się więc, że magnetyczne przeszukanie okolic owego młyna
przyniosłoby interesujące rezultaty. Z kolei w przypadku karczmy folklor ludowy
stwierdza, że co bardziej ostrożni podróżni zwykli raczej zakopywać przewożone
kosztowności niedaleko od niej, niż ryzykować, że po upiciu się stracą je dla jakiegoś
miejscowego spryciaża. Dlatego w przypadku prastarej karczmy z Wszewilek,
w jej bliskości również można się spodziewać interesujących wyników ewentualnych
magnetycznych poszukiwań. Szczególnie że ciągle nieporuszona jest ziemia
począwszy od placyku położonego za ową karczmą, na jakim kiedyś podróżni
pozostawiali swoje wozy i konie, aż po całą północną drogę wlotową do Wszewilek,
wiodącą z północy Polski, przez obecne Pomorsko, aż do zabudowań owej
karczmy i dalej poprzez młyn wodny na Baryczy i most owego młyna, aż do
bram Milicza.
Folklor mówiony Milicza
stwierdzał, że w czasach "bursztynowego szlaku" gęste lasy otaczające to
miasto czasami dawały siedliska dla różnych bandytów. Zanim miejscowe
władze zdołały się nimi uporać, bandyci ci zwykle zdążyli już zrabować szereg
karawan kupieckich i przejezdnych podróżnych. Z kolei zdobycz z owych rabunków
najczęściej ukrywali oni poprzez zakopywanie w co bardziej znaczących miejscach.
Zapewne więc spora część owych skarbów pozostaje zakopana do dzisiaj.
Na większość z nich składają się prawdopodobnie wyroby z bursztynu,
których nie daje się wykryć indukcyjnymi detektorami metalu. Jak też opisałem
we wstępie do strony o mieście
Miliczu,
faktycznie też ktoś z rodziny jednego z moich kolegów klasowych odkrył
kiedyś taki starożytny bursztynowy skarb. Jestem jednak gotów się założyć,
że w taki sam sposób w niezbyt dużej odległości od Milicza i Wszewilek
ukrywane też były skarby składające się nie tylko z bursztynu, ale także
z przedmiotów wykonanych z najróżniejszych metali.
Ponieważ Wszewilki
położone są tak blisko Milicza, wszystkie skarby jakie opisałem w
punkcie #C30 odrębnej strony o mieście
Miliczu,
faktycznie znajdują się również w pobliżu Wszewilek.
Część #E:
Materiał dowodowy na dziwne przesladowania Wszewilek w przeszłości:
Aczkolwiek narazie może być to trudne do
zrozumienia i zaakceptowania, wygląda na
to, że istnieje rodzaj szatańskiego spisku
przeciwko Wszewilkom. Spisek ten realizuje
ta sama mroczna moc, która nieustannie
sabotażuje niniejsze strony internetowe o
Wszewilkach oraz stara się powstrzymać
ludzi przed czytaniem owych stron poprzez
wywijanie najróżniejszych "tricków". Owa
mroczna moc najwyraźniej stara się zniszczyć
wszelkie źródła informacji na temat ogromnie
budującej moralnie historii i przeszłości
Wszewilek. Niezwykłym jest przy tym, że
owymi szatańskimi istotami prześladującymi
nikomu nic nie winną wieś Wszewilki, są
te same istoty które w średniowieczu
nazywane były "diabłami", zaś w dzisiejszych
czasach nazywane są
"UFOnautami".
Osobiście zachodzę w głowę i nie mogę
zrozumieć, dlaczego i w jaki sposób
wieś Wszewilki podpadła UFOnautom.
Jeśli przeanalizować historyczne
losy Wszewilek, wówczas rzuca się w oczy bardzo wyraźny wzór jaki zdaje
się prześladować ową wioskę. Generalnie rzecz biorąc, wzór ten polega na
tym, że w wyniku najróżniejszych niby "losowych zdarzeń" systematycznie
niszczone są wszystkie źródła informacji na temat budującej moralnie przeszłości
Wszewilek. Z kolei, jak to opisałem w rozdziale VB z tomu 17 starszej monografii
[1/4], taki właśnie wzór czyichś prześladowań jest charakterystyczny dla
"podpadnięcia" UFOnautom którzy dramatycznie górują nad ludźmi techniką
i inteligencją. Przykładowo, moim zdaniem wcale nie jest przypadkiem,
że mały ryneczek który kiedyś istniał w samym centrum historycznych
Wszewilek, został kiedyś wymazany z mapy tratującą wszystko linią kolejową.
Jeśli bowiem przeanalizuje się na mapie przebieg owej linii kolejowej,
ktoś celowo tak go zdeformował, aby kolej przetaranowała się właśnie
przez ten ryneczek dawnych Wszewilek i zburzyła pradawny katolicki
kościółek wraz z innymi budynkami które tam stały. Gdyby też nie to
celowe wymuszenie odchylenia prostego przebiegu linii kolejowej,
linia ta faktycznie przeszłaby poza Wszewilkami, jakieś pół kilometra
na wschód od owej wioski. To z kolei miałoby takie następstwo,
że do dzisiaj przetrwałby historyczny ryneczek Wszewilek z pradawnym
katolickim kościołkiem i innymi budynkami publicznymi tej wioski,
zbudowanymi z bloków tej samej rudy darniowej z której kiedyś
wzniesione były mury obronne i pierwsze kościoły Milicza. Ktoś
jednak się uparł, aby z premedytacją poprowadzić kolej właśnie przez
samo centrum tej wioski, w ten sposób niszcząc historyczne korzenie
Wszewilek. Moim zdaniem wcale nie jest też przypadkiem, że obszar
czakramu energetycznego przy starym młynie wodnym na Baryczy,
w którym dzisiejsze Wszewilki kiedyś się narodziły, obecnie jest zalany
wodą. Nie będę już rozpaczał o stanie miejsca dawnego kultu słowiańskiego
(tj. o wszewilkowskim dawnym cmentarzu), będacym obecnie rodzajem
"tabu" dla potomków tych samych Słowian którzy w miejscu tym kiedyś
realizowali swoje pogańskie rytuały. Moim osobistym zdaniem, na przekór
że w niszczeniu źródeł informacji na temat historii Wszewilek pozornie
zdaje się brać udział wyłącznie szereg "zbiegów okoliczności", faktycznie
istnieje wysoka regularność w owych niby zbiegach. Regularność ta sugeruje,
że tak naprawdę to jakaś szatańska siła projektuje co i jak ma się przytrafić
aby systematycznie wyniszczać ślady historii Wszewilek, a jedynie potem
niszczenia tego dokonuje ona w taki sposób, aby wyglądało to na
"przypadkowe zbiegi niekorzystnych okoliczności".
Niezwykłością wsi Wszewilki
jest, że przez szereg dziwnych "zbiegów okoliczności" udało się dla nich
zidentyfikować i opisać dowody, że UFOnauci nieustannie niszczą wiedzę
na temat historii tej wioski. Co ciekawsze, ciągle nawet obecnie czytelnik
jest w stanie osobiście zweryfikować te dowody, bowiem do dzisiaj pozostają
po nich doskonale widoczne ślady. Czytelnik może więc na mapie odnotować
złośliwie wypaczony przebieg linii kolejowej która stratowała miniaturowy
ryneczek Wszewilek, może pojechać na miejsce i na własne oczy zobaczyć
doły wykopane w miejscach gdzie kiedyś stał kościół, karczma, oraz inne
budynki publiczne z ryneczka Wszewilek, może porozmawiać ze starszymi
miejscowymi, którzy ciągle będą zapewne pamiętali pozostałości dawnego
młyna wodnego przy Baryczy (tj. pozostałości obu rozgałęziających się od
młyna starych kanałów Baryczy: wysokiego i niskiego, resztek koła wodnego
i zastaw, wzgórza na którym kiedyś stał dom młynarza, oraz drzewek
owocowych które kiedyś rosły wokół młyna), może sprawdzić przebiegi
dawnych dróg przez tą wioskę zanim nowo-wytyczone drogi zniszczyły
jej oryginalną zabudowę, itd., itp. (Faktycznie, to na stronie internetowej
"Wszewilki-2006"
opisany jest sposób (i okazja) na jaki można sobie dokłądnie pooglądać
na własne oczy owe poniszczone budynki publiczne Wszewilek oraz wymazaną
z pamięci ludzkiej historię owej wioski.) Z kolei poprzez uświadomienie sobie
szatańskiego procesu ukrywania przeszłości, który UFOnauci zrealizowali
na Wszewilkach, czytelnik zacznie mieć rozeznanie jakiego rodzaju proces
ukrywania historii ludzkości jest bez przerwy prowadzony na Ziemi przez
tych zawziętych wrogów ludzkości. To z kolei pozwoli mu zrozumieć, jak
niewiele ludzkość faktycznie wie na temat swojej prawdziwej historii, na
temat pochodzenia i znaczenia np. piramid oraz innych prastarych budowli
badanych i opisywanych m.in. przez Ericha von Däniken, na temat dziwnych
śladów które ciągle do dzisiaj pozostały po poprzedniej cywilizacji technicznej
na Ziemi zniszczonej dokumentnie przez UFOnautów około 12.5 tysięcy
lat temu, na temat Atlantydy, na temat faktycznego
pochodzenia człowieka,
itp., itd.
Istnieje cały szereg faktów
jakie potwierdzają, że wieś Wszewilki podpadła jakoś UFOnautom, oraz
że owi UFOnauci swoimi przebieglymi manipulacjami niszczą źródła
informacji na temat przeszłości Wszewilek. Oto najważniejsze z owych faktów:
1. Nieustanne indukowanie
we Wszewilkach zdarzeń jakie niszczą źródła informacji na temat pokojowej,
wolnej, konstruktywnej i moralnej przeszłości tej wioski. Przykładami
takich zdarzeń są: (a) opisywane już poprzednio takie zaprojektowanie
przebiegu kolei żelaznej, aby kolej ta przetaranowała się przez historyczny
ryneczek z centrum dawnych Wszewilek, (b) zburzenie i dokumentne usunięcie
(wraz z fundamentami i piwnicami) historycznego kościółka katolickiego oraz
starej karczmy, które kiedyś stały na obrzeżach owego starego ryneczka Wszewilek,
(c) wytyczenie po 1875 roku nowego przebiegu głównej drogi przez tą wieś,
co wymusiło stopniowe wyniszczenie wszystkich starych zabudowań które
kiedyś istniały wzdłuż starej drogi głównej, (d) zbudowanie stawu rybnego
około 1990 roku, który zalał miejsca w jakich Wszewilki oryginalnie się
narodziły oraz zalał pozostałości po prastarym i historycznie pierwszym
młynie wodnym na Baryczy przy Wszewilkach, (e) zdewastowanie starego
cmentarza po-słowiańskiego we Wszewilkach.
Jak złośliwie została zaprojektowana
linia kolejowa taranująca miniaturowy ryneczek Wszewilek, zobaczyć to można na
mapie dostępnej poprzez stronę internetową
www.milicz.pl/turystyka/mapa/
(po kliknięciu na link wywołujący tą stronę należy wybrać tam miejscowość
Wszewilki z okienka "Mapa" - a dopiero wówczas pokaże się
mapa okolic Wszewilek). Na mapie tej widoczny jest złośliwie zagięty
przebieg linii kolejowej, która w 1875 roku została poprowadzona
celowo w taki sposób aby staranowała ona miniaturowy ryneczek
Wszewilek. Potrzeba było sporo szatańskiej złośliwości aby zupełnie
bez powodów zniszczyć całe historyczne centrum tej wsi. W jakieś 120
lat później, czyli około roku 1990, przy Wszewilkach uformowano ogromne
stawy które zniszczyły ostatni obiekt z przeszłości Wszewilek, czyli
pozostałości ponad 1000-letniego młyna wodnego na Baryczy.
(A przecież na fundamentach tego młyna wyrosła właśnie historyczna
wieś Wszewilki.) W ten sposób dokumentnie wydeletowana została cała
wiedza na temat wysoce moralnej przeszłości Wszewilek, która wyjaśniała
niezwykłość karmy zgromadzonej przez tą unikalną miejscowość.
2.
Wybiorcze spowodowanie raptownych śmierci praktycznie
wszystkich autochtonów którzy po wojnie pozostali
we Wszewilkach i którzy mogli przekazać innym
wiedzę na temat historii tej wioski. Owi "autochtoni"
to Polacy, którzy mieszkali w Niemczech aż do zakończenia
drugiej wojny, oraz którzy nie uciekli w głąb Niemiec
przed nacierającą armią radziecką pod koniec wojny.
Pierwsza z tych autochtonów, kobieta mieszkająca mniej-więcej
w środku długości Wszewilek, została zastrzelona przez Rosjan już w dniu
"bitwy o Milicz"
podczas wyzwalania tego miasta. Kolejnych czterech z nich zostało zamordowanych
w swoich domach zaś ich zwłoki zostały spalone razem z ich domami
w czasach chaosu i bezprawia które zapanowały zaraz po wyzwoleniu.
Ostatni, szósty z wszewilkowskich autochtonów, niejaki Waloha (którego
ja pamiętam do dzisiaj), w jakis czas po wyzwoleniu niespodziewanie
"skręcił sobie kark" jadąc na rowerze po głównej i już wówczas wyasfaltowanej
(a stąd równiutkiej jak stół) szosie przebiegajacej koło Stawca. Wypadki
drogowe się zdarzają i zapewne nie byłoby i w tym wypadku nic podejrzanego,
gdyby nie miejsce w jakim się on przytrafił. Oglądałem kiedyś to miejsce
i zaskoczyło mnie że biedny Waloha jakoby "skręcił sobie kark" zjeżdzając
z pobocza szosy które wznosiło się jedynie na około jeden metr ponad
poziomem otaczającego pola. Ja zaś pamiętam jak przekoziołkowałem
się wraz z rowerem z nasypu kolejowego przy moście na Baryczy (niemal
10 metrów wysokości) i jedynie trochę się podrapałem.
3.
Zniszczenie archiwów Wszewilek. Wszystkie archiwa
pisane na temat Wszewilek uległy zniszczeniu w trakcie
wyzwalania. Ciekawe jednak, że oprócz owych archiwow
praktycznie niemal nic innego nie zostało zniszczone.
4.
Psychoza dewastowania wszystkiego
co ma wartość historyczną. W swoich zamorskich wędrówkach nie spotkałem dotąd
żadnego innego miejsca na świecie, w którym niszczenie wszystkiego co ma wartość
historyczną dokonywane byłoby z równym entuzjazmem jak to czynione jest na Wszewilkach
i w Miliczu. Faktycznie to inne miejscowości na świecie otaczają swoje zabytki
i antyki ogromną pieczołowitością. Przykładowo w Nowej Zelandii nawet bardzo małe
miejscowości (poniżej 1000 mieszkanców, czyli o wielkości dzisiejszych Wszewilek)
też posiadają swoje własne muzea, czasami wyposażone równie bogato w eksponaty,
jak muzea w Warszawie czy Wrocławiu. Każdy też budynek o wieku powyżej 100 lat
staje się tam historycznym zabytkiem i chroniony jest prawem. (Oczywiście Wszewilki
nie tylko że nie posiadają własnego muzeum, ale wręcz uważałyby pomysł jego posiadania
za niemal wariacki. Każdy też co starszy budynek jest w nich systematycznie niszczony.
Z kolei Milicz, na przekór swoich około 30 000 mieszkańców, jak dotąd zdołał się zdobyć
jedynie na ubogą "Izbę Regionalną" która praktycznie nie posiada niemal żadnych
historycznych eksponatów, poza szeregiem papierowych plansz.) Jedynie na niniejszej
stronie internetowej, oraz na stronie internetowej o
Miliczu,
opisane jest jak we Wszewilkach i Miliczu już po drugiej wojnie światowej zdewastowane
zostały celowo, lub nic nie uczyniono aby powstrzymać ich zniszczenie, następujące
zabytki o ogromnej wartości historycznej: (1) stary prasłowiański dąb we Wszewilkach -
zasługujący wiekiem i znaczeniem aby stał się Pomnikiem Przyrody, (2) stary
cmentarz po-Słowiański z Wszewilek, (3) resztki historycznie ogromnie zabytkowego
młyna wodnego liczącego około 1000 lat, a znajdującego się w pobliżu obecnej tamy
na Baryczy, (4) klepiska ze starych lepianek istniejących kiedyś wzdluż drogi do młyna
wodnego na Baryczy, (5) prastare zabudowania gospodarcze istniejące na Wszewilkach
w miejscowym stylu który najprawdopodobniej dostarczył inspiracji do światowego stylu
architektonicznego nazywanego obecnie "tudor" (po polsku "mur pruski"),
(6) zabytkowe wiatraki w Stawcu i Duchowie
(istniejące do około 1960 roku), (7) bramę wjazdową do pałacu margrabiego, która to brama
zawierala w sobie budulec z resztek milickich murow obronnych, (8) "anielski kamień"
spod kościoła Św. Anny, który posiadał ogromną wartość zabytkową i folklorystyczną,
(9) co najmniej średniowieczne (jeśli nie starsze) groby wymurowane z rudy darniowej
odkryte przypadkowo przy kościele
Św. Andrzeja Boboli
w Miliczu, (10) grobowiec margrabiego koło pałacu w Miliczu, (11) stare
grobowce przy kościele w Trzebicku, (12) podziemne tunele pod Miliczem,
(13) stare wodociągi milickie wraz z ich historycznymi silnikami gazowymi i pompami,
(14) bogato zaopatrzone w eksponaty niewielkie muzeum w szkole podstawowej nr 1
w Miliczu, oraz kilka innych. A wykaz ten zawiera jedynie te zabytki i antyki o jakich
jest mi wiadomym aż w dalekiej Nowej Zelandii. Ile zaś dalszych zabytków i antyków
zostało zniszczonych we Wszewilkach i Miliczu w taki sposób że ja o tym się nie dowiedziałem.
Moim osobistym zdaniem, taka psychoza niszczenia nie jest zachowaniem normalnym,
a musiała zostać na mieszkanców Milicza i Wszewilek narzucona metodami sugestii
po-hipnotycznych i telepatycznych. Wszakże każdy mieszkaniec Milicza i Wszewilek
jest systematycznie uprowadzany do UFO - co można łatwo sprawdzić, ponieważ
każdy z nich posiada na nodze ową szczególną bliznę powstająca po wprowadzeniu
do kości piszczelowej ich nogi implantu identyfikacyjnego opisanego w podrozdziale
U3.1 z tomu 16 mojej najnowszej
monografii [1/5].
(fotografia owej unikalnej blizny pokazana jest
na pierwszym zdjęciu ze strony internetowej
ufo_pl.htm).
Jest więc niemal pewnym, że podczas owych
uprowadzeń UFOnauci programują hipnotycznie
mieszkańców Milicza i Wszewilek w rodzaj jakiegoś
silnego obrzydzenia i awersji do wszystkiego co
stare i historyczne. (Owo zaprogramowanie można
zresztą sprawdzić i potwierdzić poprzez przebadanie
reakcji mieszkanców Milicza i Wszewilek na widok
antyków i starych budynków.)
6.
"Królewicz i żebrak" - czyli szokująca nierówność
w potraktowaniu dwóch części historycznie tej samej wioski.
Jeszcze jednym faktem dowodzącym nieustającego do dzisiaj
skrytego prześladowania Wszewilek-Stawczyka, jest
ogromna nierówność i niesprawiedliwość z jakimi
traktowane są do dzisiaj dwie części kiedyś stanowiące
jedną i tą samą wioskę. Części te to obecne Wszewilki,
oraz obecne Wszewilki-Stawczyk. Kiedyś były one jedną
wioskę. Dopiero zbudowanie linii kolejowej i zniszczenie
historycznego ryneczka Wszewilek rozdzieliło je na dwie
wioski. Nierówność tego potraktowania sama rzuca się
w oczy jeśli ktoś przejdzie się po owych wioskach. Idąc
przez Wszewilki, czyli przez bliższą do Milicza z tych
dwóch wiosek, w oczy się rzuca doskonała droga bita,
obecność chodnika, wodociągów, kanalizacji, uporządkowanych
poboczy drogi, wyraźnych oznakowań, itd., itp. Znaczy
Wszewilki do dzisiaj traktowane są jak "królewicz". Idąc
jednak nieco dalej, wchodzi się do Wszewilek-Stawczyka,
które są właśnie ową historycznie prześladowaną częścią,
czyli tą w jakiej narodził się
totalizm.
Tutaj nagle wszystko drastycznie się zmienia. Chodnik
zanika, trzy główne drogi przy których mieszczą się
zabudowania Wszewilek-Stawczyka ciągle pozostają
piaszczyste i bez chodnika, wszędzie pełno dołów
pozarastanych krzakami, nie widać wodociągów, oznaczenia
stają się nieczytelne i zaniedbane, itd., itp. Jednym słowem
ta część historycznej wioski potrakowana jest jak "żebrak".
A jedynym jej "przestępstwem" jest, że niechcąco podpadła ona
w czymś wszechmocnym UFOnautom okupującym Ziemię!
7.
Blokada wyborcza kandydata który wnosił potencjał
poprawy aktualnej sytuacji Wszewilek. W niedzielę
dnia 12 listopada 2006 roku odbyły się w Polsce wybory
samorządowe. Okazało się wówczas, że jedynym
miejscem w całej Polsce, gdzie "zupełnie przypadkowo"
lokalne diabły zamieszały swymi ogonami, był
Milicz.
A Wszewilki administracyjnie podlegają właśnie pod
gminę w Miliczu. Przykładowo,
w dniu wyborów karty do głosowania okazały się błędnie
zadrukowane. Co nawet wymowniejsze, okazało się też że
kandydat pominięty na owych kartach nosi właśnie to samo
nazwisko na brzmienie którego UFOnauci odgryzają
sobie ogony z wściekłości. Z uwagi na tradycje które
ów kandydat reprezentował, z całą pewnością - gdyby
tylko został wybrany, dotychczasowy ciąg prześladowań
i złego traktowania Wszewilek zostałby przez niego przerwany.
Owe szatańskie moce które jak widać do dzisiaj prześladują
Wszewilki, upewniły się więc aby kandydat ten nie otrzymał
szansy zostania wybranym.
* * *
Jak dotychczas nie spotkałem nigdzie na
świecie żadnej innej wioski której historię
ktoś by niszczył i prześladował równie długo
oraz z równą zaciekłością, uporem i zmyślnością,
jak UFOnauci prześladują źródła informacji
o przeszłości Wszewilek-Stawczyka, a także
rozwój i postęp tej wioski. Ponieważ ci kosmiczni
oprawcy nie dokonywaliby nieustannie przez ponad 120 lat aktów zniszczenia
na wiosce, która nie miałaby odegrać jakiejś ogromnie istotnej historycznej roli, jest oczywistym
że Wszewilki w jakiś sposób wejdą za skórę UFOnautom. To zaś natychmiast indukuje
zapytanie, co aż tak ważnego ma stać się we Wszewilkach, że UFOnauci tak panicznie tego
się boją i że tak usilnie starają się pozbawić tego historycznych i moralnych fundamentów.
Od czasu rozpoczęcie owego "spisku UFOnautów przeciwko Wszewilkom" około 1875 roku,
praktycznie nic historycznie istotnego w wiosce tej się nie zdarzyło. Najwyraźniej więc
wszystko ma się przydarzyć dopiero w przyszłości. Co więc to ma być? Ja osobiście
wierzę, że jakoś to będzie związane z moralną i pokojową karmą Wszewilek. Wszewilki
są jedną z niewielu wiosek która była wolna praktycznie przez wszystkie wieki,
która karmiła, budowała i broniła,
która inspirowała innych, oraz która stanowiła ostoję dobra i moralności. Jast więc
niemal pewnym, że to właśnie owa moralna, budująca i inspirująca karma owej wioski
wygeneruje coś zupełnie nowego, na czym ludzie kiedyś będą koncentrowali swoje
myśli i uczucia. Czy już obecnie istnieją jakieś zapowiedzi co takiego ma to być?
Okazuje się że tak. Wszakże to Wszewilki są miejscem narodzin rewolucyjnej
filozofii która obecnie zdobywa świat szturmem. Filozofia ta nazywana jest
totalizm
moralny. Czyżby więc UFOnauci spiskowali przeciwko Wszewilkom tylko dlatego,
że nie chcieli aby przyszłe generacje ludzi się dowiedziały jaka dokładnie karma
z jakiej dokładnie wioski na Ziemi spowodowała narodzenie się tej moralnej
i budującej filozofii?
Fot. #E1 (K3 w [10]): Wszewilki pod Miliczem.
Zdjęcie z lipca 2004 roku. Wieś ta ujęta jest tutaj ku wschodowi,
wzdłuż swojej "nowej" drogi, od miejscowej szkoły w kierunku
na Stawczyk. Ten najwyższy budynek widoczny jakby na wylocie
pokazanej tu drogi, to były młyn elektryczny Wszewilek. Obecny
wygląd tego młyna pokazałem ponizej na Fot. #M1.
Z kilkoma krótkimi przerwami był on używany do około 1980 roku.
Potem został zdewastowany. Obecnie zapewne niewiele już pozostało
z jego oryginalnego wyposażenia. Stąd, podobnie jak ze starych
wodociągów kiedyś zlokalizowanych na przeciwstawnym pograniczu
Wszewilek, zapewne również i z tego młyna nie da się już nic uratować
dla ewentualnego milickiego "Muzeum Młynarstwa". Młyn ten
w przeszłości stał się powodem upadku i popadniecia w ruinę starego
młyna wodnego Wszewilek operującego kiedyś niedaleko obecnej tamy
na Baryczy. Zaoferowanie bowiem tego nowego młyna elektrycznego
w tym właśnie miejscu przy początku 20 wieku, powodowało że niemal wszyscy
posiadacze ziarna, którzy musieli przejeżdżać obok niego aby dostać się
do starego młyna wodnego na Wszewilkach, nie mogli się zmusić aby dalej
podążać piaszczystą drogą wiodącą do starego młyna. Mielili więc swoje
ziarno w owym nowym młynie. To z kolei spowodowało ekonomiczny upadek
starego młyna wodnego. Można więc powiedzieć, że ów młyn elektryczny
był także jedną z części większego "spisku UFOnautów przeciwko Wszewilkom",
nastawionego na zniszczenie przeszłości i historii tej wioski. Kiedyś
zrujnował on ekonomicznie tysiącletni młyn wodny na Baryczy. Niedawno
zaś sam został zrujnowany!
Szosa utrwalona na powyższym zdjęciu została wytyczona
od nowa około 1875 roku. Kogoś dociekliwego może ona
wysoce zastanowić. Wszakże w czasach kiedy była ona
wytyczana poprowadzono ją przez pola zupełnie wolne
od zabudowań. Mogła więc być wytyczona prosto jak
strzała. Tymczasem posiada ona wyraźne zakręty.
Okazuje się, że owe zakręty zostały zaprojektowane
celowo. Ktoś wyraźnie chciał aby omijała ona były
miniaturowy ryneczek historycznych Wszewilek,
tak że ryneczek ów mógł zostać dokumentnie
zniszczony (wykopany wraz z fundamentami)
razem z historycznymi budynkami które przy
nim stały. Gdyby zaś wytyczono ją prosto jak
strzała, owo zniszczenie ryneczka stałoby się
niemożliwe bo zniszczona wówczas by także
być musiała i owa nowo-wytyczona droga.
Pozawijany przebieg pokazanej tutaj "nowej"
drogi przez Wszewilki jest więc dowodem, że
ktoś celowo zadbał aby chwalebna i moralna
przeszłość wolnej wsi Wszewilki NIE przetrwała
do dzisiejszych czasów.
Warto tutaj dodać, że wraz z owym historycznym
ryneczkiem Wszewilek, zniszczeniu uległy również
dwa wysoce zabytkowe i historycznie istotne budynki
Wszewilek. Były to:
Pradawny budynek karczmy. Karczma ta stała
kiedyś przy skrzyżowaniu drogi z Pomorska do starego
młyna wodnego na Baryczy, z oryginalną drogą przez
Wszewilki. Stała więc ona jedynie kilka metrow na zachód
od miejsca w którym potem zbudowano wszewilkowski basen
przeciwpożarowy. Faktycznie to ów basen przeciwpożarowy
wybudowany został w dokładnie tym samym miejscu gdzie
kiedyś stał dom właściciela owej wszewilkowskiej karczmy.
Pamiętam, że jako dziecko bawiłem się w piwnicach owego
spalonego domu - które to piwnice stanowiły zaczątek dołu
w jakim potem postawiono ów basen przeciwpożarowy.
Pamiętam też, że z ruinami owego domu wymieszane
wówczas były kości ludzkie. (Niewielki fragment owej
oryginalnej drogi przez Wszewilki ciągle istnieje do dzisiaj
we Wszewilkach-Stawczyku. Poprzez więc jej przedłużenie
na drugą stronę torow kolejowych daje się poznać gdzie
dokładnie ona kiedyś przebiegała.)
Prastary kosciółek Wszewilek. Kościółek ten także
stał kiedyś przy owym ryneczku, jedynie kilkadziesiąt metrów
na południowy-wschód od budynku karczmy (tj. na przeciwstawnym
narożniku tego samego skrzyżowania obu głównych dróg).
Stał on więc jedynie kilka metrów na zachód od obecnych
torów kolejowych, w miejscu jakie dzisiaj straszy ogromnym
dołem po ziemi użytej do budowy nasypu
kolejowego. Jak on wyglądał ilustruje
to "Fot #F1" na totaliztycznej stronie
wszewilki_jutra.htm
którą to "Fot. #F1" można też oglądnąć
klikając na niniejszy (zielony) link.
Prawdą jest wprawdzie, że w chwili jego rozebrania
kościółek ten wcale nie był już wówczas używany i że
popadal w ruinę ze starości. Wszakże był on kościółkiem katolickim, podczas
gdy w owych czasach spora część mieszkańców Wszewilek stała się już protestancka
i uczęszczała do kościoła w Miliczu który obecnie znany jest jako kościół
Św. Andrzeja Boboli.
Z kolei katolicy którzy ciągle zamieszkiwali wówczas na Wszewilkach,
korzystali wtedy już z "małego" kosciółka w Miliczu. Jednak nawet niszcząc
kosciółek który nie był już używany, zniszczeniu i zaprzepaszczeniu uległa
wtedy niemal cała przeszłość i historia Wszewilek. Wszakże spora część tej
historii utrwalona była na piśmie w archiwach owego kosciółka. Archiwa
te wprawdzie przeniesiono wówczas gdzie indziej (zapewne do "małego"
kościółka w Miliczu, lub do kościółka Św. Anny w Karłowie) jednak
albo w końcowym etapie wojny, albo też zaraz po wojnie, zniknęły one
również i stamtąd.
Ciekawostką prastarego kościółka Wszewilek było, że został on wymurowany z bloków tej
samej rudy darniowej z której kiedyś wymurowane były mury obronne Milicza
oraz pierwsze kościoły owego miasta. Podobnie też jak każdy murowany
kościółek z owego okresu, z całą pewnością posiadał on pod sobą spore piwnice.
To tłumaczy, dlaczego w miejscu gdzie on kiedyś stał wyrobisko ziemi jest
aż tak głębokie (tj. najgłębsze z wszystkich jam pozostawionych w miejscu
byłego ryneczka Wszewilek). Chodziło bowiem o to, że ci co usunęli ów
kościółek usuwali spod niego ziemię aż całkowicie wybrali również owe
stare piwnice które pod kościółkiem tym oryginalnie istniały. Oczywiście,
przy okazji usuwania kościółka, usunięte też zostały resztki owych ludzi
którzy wkrótce po wybudowaniu kościółka zaczęli być chowani wokół niego.
Nic dziwnego, że odcinek torów kolejnowych pomiędzy Wszewilkami i Baryczą,
na budowę nasypu którego zużyto właśnie ziemię wybraną spod byłego
kościółka we Wszewilkach (wraz z resztkami pochowanych w tej ziemi ludzi),
zawsze wykazywał jakąś tajemniczą zdolność do przyciągania samobójców i
powodowania śmiertelnych wypadków. Tylko w czasach kiedy ja mieszkałem
na Wszewilkach, na owym odcinku torów biegnących po nasypie uformowanym
z ziemi wybranej spod kościółka Wszewilek z najróżniejszych przyczyn zginął
aż cały szereg ludzi.
Stara droga przez Wszewilki również
przebiegała kiedyś przez miejsce z jakiego wykonano powyższe zdjęcie. Tyle tylko,
że właśnie w owym miejscu skręcała ona kiedyś w prawo, lekkim łukiem odchodząc
ku południu od dzisiejszej nowej drogi. Potem zaś biegła równolegle do dzisiejszej
"nowej" drogi, w odległości jakichś 100 metrów na południe od niej. Oryginalne
zabudowania gospodarskie rolników wsi Wszewilki zbudowane były wzdłuż owej starej
drogi. Kiedy jednak wytyczono pokazaną tu nową drogę, owe stare zabudowania
musiały być opuszczone i z czasem zniszczały. Z nimi zniszała zaś historia
Wszewilek. Zaraz po drugiej wojnie światowej ciągle istniało kilka starych
budynków gospodarczych jakie kiedyś stały przy owej starej drodze (ja pamiętam
ze cztery z nich). Wyglądały one wówczas bardzo dziwnie, bo stały opuszczone w środku
pól uprawnych i były bardzo stare. Budynki te zostały jednak stopniowo rozebrane
gdzieś do końca lat 1960-tych. Najdłużej z nich ostała się stodała i dom jakie od
około 1955 roku należały do przez rodziny Wojciechowskich (zaraz zaś po wojnie -
do rodziny Frąckowiaków). Powodem było, że oryginalnie stojąc przy starej drodze
Wszewilek, stodoła ta, oraz dom mieszkalny do jakiej ona przynależała, stały także
przy drodze do młyna na Baryczy. Po wytyczeniu więc nowej drogi, dostęp do
owej stodoły i do domu jej właścicieli ciągle był łatwy jak dawniej. Jego właściciele
nie zmuszeni więc byli do budowy nowego domu i nowej stodoły przy nowej drodze.
Budynki te zapewne wielu starszych mieszkańców Wszewilek ciągle pamięta, bowiem
owa stodała była bardzo stara, zbudowana z gliny w "oryginalnym stylu architektonicznym
Wszewilek" - czyli jako rodzaj glinianej lepianki ze strzechą z sitowia. (Stodoła
ta sąsiadowała z elektrycznym młynem Wszewilek, omawianym powyżej.)
Na dachu owej stodoły od niepamiętnych czasów gnieździły się bociany.
Jednak nawet i ona została rozebrana gdzieś w latach 1980-tych. Wraz z
nią zniknął też ostatni przykład historycznej architektury i zabudowy Wszewilek.
Ciekawe czy mieszkańcy Milicza
i okolic kiedyś zrozumieją, że takie stare budynki i ich wyposażenie są
bezcenne, bowiem reprezentują one ludzką historię. Niemal całkowicie też
poznikały one z powierzchni naszej planety. Kiedy zaś raz one znikną,
nigdy nie będzie już można pokazać jak naprawdę one wyglądały oraz
co znajdowało się na ich wyposażeniu. (Wszakże historyczna rekonstrukcja
nigdy nie jest w stanie pokazać jak naprawdę wyglądał oryginalny obiekt.)
Chociaż więc trudno w nich dzisiaj mieszkać i muszą one zrobić miejsce na
nowe, zamiast być niszczone, powinny one być ostrożnie rozbierane i
przenoszone do muzeów etnicznych. Tam zaś ich oglądanie byłoby wysoce
pouczające. Faktycznie też wiele krajów na świecie podejmuje obecnie
wysiłki aby uratować i zachować to co w nich ciągle się ostało z dawnych czasów.
Przykładowo, koło miasta Kuching na wyspie Borneo, istnieje cała wioska
muzealna zbudowana z takich historycznych budynków i ich wyposażenia.
Żaden z nich nie jest też tam młodzy niż jakieś 100 lat. Turyści zaś z całego
świata czasami odczekują aż po kilka dni aby móc sobie wioskę tą zwiedzić.
Ja byłem jednym z owych turystów i po oglądnięciu owej wioski odszedłem
oczarowany i wstrząśnięty. Jeśli kiedyś wybiorę się jeszcze raz na Borneo,
z całą pewnością odwiedzę tą wioskę ponownie, nawet jeśli przyjdzie mi
czekać kilka dni na wolny bilet.
Koło Wszewilek stoi prastare
grodzisko z którego wyrósł dzisiejszy Milicz. Faktycznie to aż się
prosi aby odbudowano fortyfikacje i przykłady zabudowy tego grodziska,
oraz aby w nim zorganizowano taką właśnie wioskę muzealną.
* * *
W czasach kiedy Wszewilki posiadały własny
ryneczek i karczmę, ów ich centralny plac
stanowił miejsce bardzo słynnych targowisk.
Odbywały się tam cotygodniowe targowiska
produktów rolnych, a także okresowe targowiska
zboża i bydła, oraz sezonowe targowiska
koni. Targowisko koni we Wszewilkach było
tak słynne, że handlarze końmi ściągali do
niego z sąsiednich krajów o z aż tak daleka
jak Pomorze i Czechy. Po celowym zniszczeniu
ryneczku we Wszewilkach, targowiska te
przeniesiono na łąkę przy brzegu Baryczy pod
Miliczem - w miejsce przy obecnej rzeźni milickiej. Tam też przetrwały aż
do końcowych lat 1980-tych. Faktycznie więc ów "spisek przeciwko Wszewilkom"
pozbawił tą wioskę nie tylko jej przeszłości i historii, ale również odebrał jej
kluczowe znaczenie w handlu produktami rolnymi, oraz zrabował jej tradycyjną
rolę głównego zaopatrzeniowca Milicza w żywność.
* * *
Oczywiście, czytając w niniejszym
punkcie, że to UFOnauci uknuli i zrealizowali z żelazną konsekwencją spisek
nastawiony na odebranie Wszewilkom ich przeszłości, czytelnik zapewne się
zastanawia, jakie dowody wskazują że to byli UFOnauci, a nie np. nastawieni
wrogo do Wszewilek ludzie. Jak też się okazuje istnieje całe zatrzęsienie dowodów,
że to NIE mogli być ludzie, a musieli być UFOnauci. Oto niektóre z owych dowodów:
(i) Nieustanne prześladowanie
Wszewilek trwa zbyt długo - rozciąga się bowiem przez ponad 120 lat. Nie
jest więc możliwym aby było realizowane przez ludzi. Wszakże nikt z ludzi nie byłby
w stanie prześladować jednej wsi przez ponad 120 lat. Najstarsze dowody owego
prześladowania, które przetrwały do dzisiaj, datowane są około 1875 roku - kiedy
to zbudowana została taranująca ryneczek tej wsi linia kolejowa. Zapewne jednak
istniały nawet wcześniejsze prześladowania, na temat których nie przetrwały do
dzisiaj już żadne dowody. Prześladowania te ciągle kontynuowane były zaciekle
po roku 1900-tnym, kiedy nowy młym elektryczny spowodował upadek historycznego
młyna wodnego na Baryczy, oraz po roku 1945 kiedy wybiorczo wymordowani
zostali na Wszewilkach wszyscy autochtoni którzy wiedzieli cokolwiek na temat
przeszłości owej wioski. Ciągle były też prowadzone jeszcze około roku 1990,
kiedy to rozebrana została ostania stodoła ilustrująca
oryginalny styl architektoniczny Wszewilek, oraz kiedy
budowa nowych stawów rybnych przy Wszewilkach
zniszczyła pozostałości prastrego młyna wodnego na
Baryczy a z nim ostatnie ślady chwalebnej przeszłości
owej wioski.
(ii) Wszystkie
akty prześladowań Wszewilek celowo zorganizowane
zostały w taki sposób aby wyglądały one jak przypadki,
niekorzystne zbiegi okoliczności, czy naturalny bieg wydarzeń.
Tymczasem jeśli prześledzi się szatańskie metody działania
UFOnautów na Ziemi, co uczyniono np. na stronach internetowych o
obsuwiskach ziemi,
26tym dniu,
WTC,
huraganach, czy
ludobójstwie,
wówczas się okazuje że to właśnie UFOnauci działają wyłącznie metodami które są
tak trudne do wykrycia przez ludzi, że zwykle uważane są właśnie za przypadki,
zbiegi okoliczności, wydarzenia losowe, itp. - czyli za wszystko inne tylko nie za
celowe niszczenie przez UFOnautów.
(iii) Wszystkie
niszczycielskie zdarzenia dotykające Wszewilki przytrafiały
się w tak dziwny sposób, że zawsze niszczyły one naszą
wiedzę na temat przeszłości owej wioski. Gdyby zaś
zdarzenia te naprawdę wywoływane były przez przypadki,
a nie były jedynie tak zmyślnie zaprojektowane przez
UFOnautów, ich niszczenie musiałoby być również przypadkowe.
Wówczas za każdym razem niszczyłyby przypadkowo coś
zupełnie innego. Tymczasem w przypadku Wszewilek zawsze
niszczona była wiedza o przeszłości. To zaś oznacza, że
ukrywa się za nimi ktoś szatańsko przebiegły, czyli diaboliczni
UFOnauci, którzy używają je jako skutecznego sposobu
dopięcia swojego celu.
(iv) Wymazywanie
śladów historii Wszewilek jest konsystentne z identycznym
wymazywaniem naszej wiedzy na temat historii ludzkości
oraz historii wszelkich innych istotnych miejsc na Ziemi.
Przykładowo, porównaj wiedzę jaką obecnie posiadamy na
temat przeszłości Wszewilek, z wiedzą jaką posiadamy np. na temat
pochodzenia człowieka,
albo faktycznej historii ludzkości (faktyczna historia ludzkości opisana jest
w podrozdziale V3 z tomu 16 starszej monografii [1/4]), albo np. z wiedzą na
temat piramid egipskich i amerykańskich, Machu Picchu, Citadel of Sigiriya,
gigantycznych posągów z Wyspy Wielkanocnej, itd., itp.
(v) Po zakończeniu
drugiej wojny światowej, wszyscy ludzie sprawujący jakąkolwiek władzę
nad Wszewilkami zostali wymienieni na innych, jednak wcale to nie
zakończyło prześladowań owej wioski. Wszakże aż do końca tej wojny
Wszewilki znajdowały się we władaniu Niemiec. Zaś po wojnie przeszły one
pod polską administrację. Jak zaś ja wielokrotnie przekonałem się o tym
na własnej skórze, tylko UFOnauci rozciągają nad Ziemią tajemną sieć
zniewalania, która jest w stanie dręczyć i prześladować w dokładnie
taki sam sposób, niezależnie od tego w jakim kraju i pod którym
reżymem ktoś się znajduje. Najlepszym dowodem na owe powojenne
prześladowania, jest opisana wcześniej sytuacja Wszewilek modelująca
losy "królewicza i żebraka".
Dzięki niezwykle korzystnym
"zbiegom okoliczności", fakt systematycznego niszczenia wiedzy o historii
Wszewilek udało się wykryć i opisać na niniejszej stronie. Stało się tak
tylko ponieważ od własnej matki, urodzonej i wychowanej niedaleko od
Wszewilek, miałem okazję poznać sporo nieznnych innym ludziom faktów
na temat przeszłości owej wioski i pobliskiego Milicza. Z kolei dzięki własnym
badaniom UFO poznałem szatańskie metody prześladowania ludzkości przez
UFOnautów. W ilu jednak innych przypadkach na Ziemi, podobne niszczenie
wiedzy o przeszłości też miało miejsce, jednak nikt na nim się nie poznał.
Nic dziwnego, że istnieją na Ziemi stare osiedla i budowle, których długowieczność
jest dla wszystkich widoczna, jednak na temat przeszłości których praktycznie
nic konkretnego nam już nie jest wiadomo. Cały szereg z nich opisany został
pod koniec strony o
ludobójstwie.
W obliczu istnienia takich miejsc, nasuwa się oczywiste pytanie. Co aż tak
groźnego dla UFOnautów istnieje w przeszłości Ziemi, że UFOnauci uwalniają
cały ten arsenał swoich szatańskich metod aby to ukryć przed ludźmi?
Czy jest to fakt, że UFOnauci od zarania dziejów okupują i eksploatują
ludzkość, czy też fakt że około 12.5 tysięcy lat temu UFOnauci całkowicie
zniszczyli na Ziemi poprzednią ludzką cywlizację która była nawet bardziej
zaawansowana niż obecnie jest nasza dzisiejsza cywilizacja ludzka.
#E2.
Wilkołaki z lasów podmilickiego Stawca i ich "modus operandi"
(tj. ich zasady fizycznego postępowania, albo fizyczne
"rules of engagement"):
Motto:
"Jeśli coś wygląda jak kaczka, kwacze jak kaczka i chodzi jak kaczka, to jest to kaczka" (angielskie przysłowie)
Anglicy mają to sarkastycznie zabawne przysłowie,
którego tłumaczenie na polski przytoczyłem w
motto, a które stwierdza "If it looks like a
duck, quacks like a duck and walks like a duck,
it's a duck". (Tak nawiasem mówiąc, to
jest ono tylko żartobliwą i ateistyczną parafrazą
wersetu 13:11 z bibilijnego "Pierwszego Listu do
Koryntian", stwierdającego - cytuję z katolickiej
"Biblii Tysiąclecia": "Gdy
byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem
jak dziecko, myślałem jak dziecko.")
Ja przytaczam tutaj owo angielskie przysłowie,
ponieważ od czasów dzieciństwa znam coś,
co właśnie "wygląda jak kaczka, kwacze jak
kaczka i chodzi jak kaczka", jednak przez
dziesiątki lat wszyscy oficjalnie nazywali
to "ciągiem wypadków i zbiegów okoliczności".
Tak się składało, że w przeszłości otwarte nazwanie
tego czegoś "kaczką" byłoby bardzo niebezpieczne.
Stąd przez całe lata ja też nazywałem to tak jak
wszyscy inni (chociaż NIE ukrywałem swego
zaniepokojenia dziwnościami wszelkich spraw
dotyczących owej niby "kaczki" - po przykład
patrz punkt #F3 na mojej stronie o nazwie
sw_andrzej_bobola.htm.)
Jednak obecnie czasy się zmieniły. Owa prawdopodobna
"kaczka", oraz wszyscy Polacy, należymy już teraz do tej
samej zjednoczonej Europy. Od dnia 11 września 2001 roku
wspólnie też powinniśmy się przygotowywać na przyjście
już nowego zagrożenia, jakie jest jednakowo niebezpieczne
dla obu naszych uprzednio konfrontujących się stron -
po szczegóły patrz punkty #H1 do #H3 ze strony o nazwie
przepowiednie.htm,
punkt #N2 na stronie o nazwie
pajak_na_prezydenta_2020.htm,
oraz punkt #K1 na stronie o nazwie
tapanui_pl.htm.
(Szczególnie proponuję zwrócić tam uwagę na
scenariusz z punktu #H3 mojej strony o nazwie
przepowiednie.htm,
który opublikowałem jeszcze w 2009 roku,
a który opisuje przebieg wypełniania się
staropolskiej przepowiedni, stwierdzającej iż
"ludzie sami sprowadzą na siebie taką zagładę
i wyludnienie, że potem człowiek będzie całował ziemię
w miejscu gdzie zobaczy ślady innego człowieka" -
czyż początek tego mojego scenariusza z 2009 roku
NIE pasuje "jak ulał" do tego co zaczęło dziać się
w Europie w 2015 roku?)
W tych więc nowych czasach trzeba pamiętać, że
istnieje takie coś jak "przedawnienie", trzeba umieć
po chrześcijańsku wybaczyć "kaczce", że wypełniała
rolę do jakiej popychało ją jej kacze pochodzenie,
trzeba wyciągnąć do niej rękę pojednania, pogratulować
jej, że na przekór bycia "kaczką" tak doskonale i
efektywnie potrafiła przyjmować postać "ciągu
wypadków", oraz trzeba zacząć uważnie studiować
jej doskonałe metody fizycznego działania i uczyć
się z przykładów tych metod. Wszakże wymogi
aktywnego przygotowywania się do tego co daje
się przewidzieć iż nieuchronnie już nadchodzi (tj.
wymogi wyjaśnione dokładniej m.in. w punkcie #N2 strony
pajak_na_prezydenta_2020.htm
oraz na niemal całej stronie o nazwie
2030.htm),
nakazują nam, że kiedy nowe zagrożenie do nas
wszystkich dotrze, moralny "obowiązek obrony" domaga
się od nas, abyśmy mogli wówczas równie efektywnie
jak owa "kaczka", ale tym razem już wspólnym wysiłkiem
oraz w pełnej zgodności z poznanymi w międzyczasie
kryteriami moralnymi, konfrontować to co niewesoła
przyszłość wszystkim nam już zapowiada.
Nazwijmy więc sprawy po imieniu. Otóż to co
w angielskim przysłowiu nazywane jest "kaczką",
w faktycznym życiu z okolic Wszewilek i
Milicza
prawdopodobnie może być nazywane "niezwykle
efektywną i sprawną komórką niemieckiego podziemia
Werwolf (tj. "Wilkołaki"),
która po drugiej wojnie światowej działała
w lasach podmilickiego Stawca".
Oczywiście, ponieważ owa prawdopodobna
komórka pod względem fizycznym działała
ogromnie efektywnie, odnosiła wyłącznie sukcesy,
potrafiła bardzo precyzyjnie "zacierać ślady"
swojej działalności, oraz nigdy NIE była
poszukiwana przez ówczesne polskie władze ani
nawet rozważana iż może istnieć, NIE ma teraz
żadnych dowodów, że ona wogóle istniała. Stąd
wszystko co wyjaśniam
w niniejszym punkcie to tylko poszlaki,
pradopodobieństwa i moje zgadywanie.
Niemniej ciągle warto poznać zasady fizycznego
działania tej komórki, bowiem gdyby przypadkiem
kiedyś się okazało, że na przekór oficjalnemu stanowisku
władz komórka ta jednak istniała, wówczas zwykłe
zapomnienie fizycznych metod jej działania byłoby
ogromnym marnotrawieniem bogatych doświadczeń
i doskonałych zasad jej fizycznego działania (tj. jej
"modus operandi"). Metody te wszakże sprawdziły
się w rzeczywistym życiu.
Stąd powinno się je studiować i z nich się uczyć.
Po zaś udoskonaleniu ich moralnego wymiaru do
poziomu naszej dzisiejszej znajomości zasad
moralnie-poprawnego postępowania, powinno
się też umieć je wdrożyć - jeśli zajdzie taka
potrzeba. Wszkże historia lubi "zataczać kręgi",
stąd fizycznie doskonałe metody działania
i lekcje na przyszłość jakie poznanie tej historii
może dla nas otworzyć, już w niedalekiej przyszłości
mogą okazać się wręcz niezbędne dla przetrwania
naszych bliskich i naszej kultury.
W każdym ludzkim działaniu, a więc także i w działaniu
opisywanej tutaj komórki Werwolfu, daje się wyróżnić
trzy wymiary, mianowicie wymiar (1) fizyczny, (2) uczuciowy,
oraz (3) moralny - po więcej szczegółów patrz "Rys. #I1" ze strony
pajak_do_sejmu_2014.htm.
Podczas gdy przy dzisiejszym poziomie naszej wiedzy
i doświadczeń można mieć sporo zastrzeżeń co do
moralnego i uczuciowego wymiaru działania owej
komórki Werwolfu ze Stawca, fizyczny wymiar jej
działania był bliski doskonałości. Stąd to ów fizyczny
wymiar jest warty dalszego studiowania i to dla jego
poznania jest też warto podejmować ryzyko poszukiwania
prawdy na temat faktycznego istnienia owej komórki
Werwolfu. Oto więc kilka przykładów "poszlak", jakie
zdają się potwierdzać istnienie i pełne sukcesów fizyczne
działanie w lasach z okolic podmilickiego Stawca owej
wysoce aktywnej komórki niemieckiego podziemia zwanego
Werwolf (tj. "Wilkołaki").
1.
Czyjeś tajemnicze zrealizowanie aż do końca, wyraźnego
rozkazu faszystowskich władz Milicza, aby wyzabijać
wszystkich Niemców którzy pozostali na miejscu - jaki
to rozkaz miał być realizowany przez każdą niemiecką
grupę dywersyjną pozostawioną w Miliczu i okolicach
na czas po przejściu linii frontu. O rozkazie tym
piszę dokładniej w punkcie #C1 swej strony o nazwie
bitwa_o_milicz.htm.
Mianowicie, kiedy w dniu 22 stycznia 1945
roku Rosjanie wyzwalali Milicz, w Milickim
ratuszu cichcem ukryte były aż dwie kompanie
dobrze uzbrojonej niemieckiej młodzieży. Młodzież
ta otrzymała klarowny rozkaz, że po przejściu
frontu, ma ona "rozprawić się" (czytaj "wystrzelać")
wszystkich niemieckich mieszkańców Milicza
i okolic, którzy zignorowali rozkazy hitlerowskich
władz i NIE uciekli w głąb Niemiec przed nacierającą
armią radziecką. Na szczęście, Rosjanie w porę
dowiedzieli się o istnieniu i rozkazach owych
ponad 300 doskonale uzbrojonych młodych
Niemców i uniemożliwili im wykonanie tego
rozkazu - o czym piszę szczegółówo w punkcie
#C1 strony internetowej o nazwie
bitwa_o_milicz.htm.
Na przekór jednak, że owym dwóm kompaniom
młodych Niemców pomieszane zostały szyki w
ich zamiarach wystrzelania wszystkich oryginalnych
mieszkańców Milicza i okolic, którzy znali przeszłość
tych miejscowości, ciągle niemal wszyscy "autochtoni",
którzy przeżyli wojnę, zostali później tajemniczo powysyłani
na tamten świat - co wyjaśniam dokładniej zarówno
w punkcie #E1 powyżej tej strony, jak i w kilku innych
jej miejscach. Jak więc widać rozkaz jaki mieli owi
młodzi niemieccy obrońcy milickiego ratusza ciągle
przez kogoś został tajemniczo wykonany, zaś ci co
NIE chcieli pozwolić aby przeszłość i jakieś ogromnie
ważne tajemnice Wszewilek i Milicza wyszły jakoś
na światło dzienne, mimo wszystko niemal osiągnęli
swoje cele. Kto więc wykonał ów rozkaz?
2.
Ci nieliczni niemieccy "obrońcy" Milicza, którzy zdołali ujść
z życiem z bitwy o Milicz, uciekali właśnie do Stawca.
Czterech z nich zostało nawet zastrzelonych w trakcie
owej ucieczki - co opisuje punkt #F1 mojej strony
bitwa_o_milicz.htm.
Mi nasuwa się aż kilka pytań w związku z tym ich
kierunkiem ucieczki. Przykładowo, dlaczego uciekali
do Stawca? Wszakże Stawiec leży na północ od
Milicza, tymczasem kraj Niemcy leży na zachód.
Logika podpowiada więc, że jeśli jacyś niemieccy
żołnierze wyszli żywi z bitwy o Milicz, wówczas
powinni uciekać w kierunku Niemiec, czyli na
zachód, a NIE do Stawca, czyli na północ - chyba
że wiedzieli iż w Stawcu znajduje się aktywna komórka
Werwolfu. Przykładowo, niemiecki żołnierz, który
do ostaniej minuty trzymał wartę przy szosie we wsi
Cielcza,
instynktownie uciekał w kierunku na zachód (do Niemiec)
kiedy zobaczył rosyjskie czołgi. To właśnie podczas owej
ucieczki na zachód został zastrzelony kiedy biegnąc po
otwartym polu dobiegał już do zdolnego zasłonić jego
dalszą ucieczkę płotu mojej babci. Po drugie dlaczego
uciekali oni przez odkryty teren koło Stawca, gdzie
bystroocy rosyjscy żołnierze łatwo mogli ich wypatrzeć
i ustrzelić, podczas gdy ucieczka na zachód prowadziłaby
ich wśród lasów, gdzie łatwo jest się ukrywać - ponownie
prawdopodobne wytłumaczenie, że w Stawcu był Werwolf.
Po trzecie, kto ich pochował z żołnierskimi honorami - w
typowy dla niemieckich tradycji wojskowych sposób,
tj. wbijając bagnety w ich groby i wieszając na nich
hełmy. Przybyli na te tereny polscy osadnicy ani
rosyjscy żołnierze NIE grzebaliby ich z takimi
żołnierskimi honorami. Przykładowo, młodych
Niemców zastrzelonych w Miliczu Rosjanie powrzucali
w istniejące pod miliczem okopy, poczym puścili
po tych okopach zygzakujący ciężki czołg aby je
pozarywał i pogrzebał powrzucanych w nie Niemców.
3.
"Epidemia skręceń karku" jaka zapanowała wśród
przy-milickich autochtonów zaraz po wojnie.
Jak wiadomo, podczas okupacji typowo każdy kto
przeszkadzał Niemcom otrzymywał "kulę w łeb".
Podczas okupacji dziura po kuli w głowie była
więc rodzajem "poświadczenia niemieckiej roboty".
Jednak żołnierze "Werwolfu" mieli rozkazy aby
działać w konspiracji - tak aby miejscowe polskie
władze NIE połapały się o ich istnieniu i NIE
podjęły ich poszukiwań oraz likwidowania. Stąd
członkowie Werwolf w ostatniej fazie wojny byli
specjalnie trenowani na więźniach obozów
koncentracyjnych, jak "czysto", "niewykrywalnie",
"cicho" i "szybko", jednym precyzyjnym ruchem
"skręcać karki" niewygodnym im ludziom.
(Najbliższy Milicza i Stawca obóz koncentracyjny
znajdował się w niedalekim Sułowie - patrz
punkty #D11 i #D12 mojej strony o nazwie
milicz.htm.
Szkoda, że NIE ocalała jego dokumentacja ani
świadkowie co tam się działo pod koniec wojny.)
Oczywiście, ówczesny brak ekspertyzy
kryminalnej wśród nowych polskich władz Milicza,
a być może także i inne przyczyny, razem
spowodowały, że wszystkie owe "skręcenia karków"
u autochtonów były formalnie kwalifikowane jako
"wypadki" i "przypadki". Z jakichś jednak powodów,
których dzisiaj NIE potrafię wyjaśnić, mnie bardzo
wzburzyła śmierć wszewilkowskiego autochtona
o nazwisku Waloha - którego osobiście
znałem i bardzo lubiłem. Już jako mały chłopiec
ustaliłem więc od naocznych widzów dokładne
miejsce w którym znaleziono go ze skęconym
karkiem leżącego przy swym rowerze. Miejsce to znajduje
się przy jedynie około jedno-metrowo-wysokiej skarpie
asfaltowej szosy wiodącej wówczas z Cieszkowa do
Milicza. Znając osobiście Walohę, coś uczuciowo NIE
pozwalało mi więc uwierzyć, że nawet jeśli przypadkiem
jego rower zjechał z tak niskiej skarpy, ten fizycznie
sprawny, silny i szczupły mężczyzna skręcilby sobie
kark. Na dodatek miejsce w jakim go znaleziono
leży jedynie kilkanaście metrów przed odchodzącą
od owej szosy polną drogą ze Stawca do Wszewilek -
o której to drodze każdy wiedział, że Waloha przy
niej przyhamuje i w nią skręci na swym rowerze,
kiedy będzie nocą wracał do swego domu we
Wszewilkach (np. z wizyty u kogoś - która to
wizyta mogła celowo zostać "zorganizowana" dla
niego przez Werwolf, lub o której Werwolf wiedział
że nieżonaty Waloha odbywa ją regularnie np. każdego
tygodnia). Nic więc NIE przeszkadzało wprawionemu
w "skręcaniu karków" żołnierzowi Werwolf zaczekać
przy owej drodze, zagadnąć do Walohy (który
zapewne osobiście go znał, bowiem oboje byli
miejscowymi i mieszkali w pobliżu siebie przez
wiele lat), skręcić mu kark,
poczym przeciągnąć go kilkanaście metrów w
górę szosy i ułożyć tak jakby przypadkowo zjechał
on z około metrowego nasypu i "skręcił sobie kark".
Podobny przebieg mogło mieć "skręcenie karku"
innego autochtona, jaki też był dobrym znajomym
mojej rodziny, o nazwisku Haupfman Nietzke
von Kolande, opisywanym m.in. w punkcie
#G1 strony o nazwie
bitwa_o_milicz.htm.
4.
Zwłoki wszystkich innych przymilickich autochtonów,
zamordowanych w ich domach, zawsze były dokładnie
palone wraz z domami w których umierali. Jednocześnie
wśród ludności okolic Milicza rozsiewane były pogłoski,
że jakoby mordów tych dokonywały bandy rosyjskich
żołnierzy-maruderów (ostatnio chodzi mi po głowie,
że już sama ta pogloska z daleka pachnie metodami
działania hitlerowskiej propagandy). Tymczasem materiał
faktologiczny jaki do mnie dotarł, zdaje się świadczyć,
że bandy rosyjskich maruderów owszem rabowały i
gwałciły miejscowych ludzi, jednak typowo ich potem
NIE zabijały. (Przykładowo, jedna z takich band usiłowała
obrabować moją rodzinę - co opisuję w punkcie #J1
tej strony.) Wszakże logicznie rzecz biorąc bandy te
NIE miały powodów aby mordować ludność swoich
wojennych sprzymierzeńców (chociaż miały typowe
ludzkie powody, np. zachłanność, aby ich rabować
i gwałcić), zato powody i wyraźne rozkazy mordowania
autochtonów miał właśnie Werwolf.
5.
Psychoza "zagrożenia", jaka panowala w okolicach
Milicza przez wiele lat po wojnie. Tę psychozę
ja nawet pamiętam z czasów swego dzieciństwa.
Ludzie w okolicach Milicza wiecznie się bali nocy,
ryglowali się w swych domach, budowali wysokie
płoty, utrzymywali sfory groźnych psów, późnymi
wieczorami NIE pozwalali swym dzieciom wychodzić
na wieś dla zabawy, przez wiele lat nawet NIE
dotykali niczego co uważane było za niemiecką
własność, itp. - ponieważ bez przerwy
coś tragicznego i niewyjaśnialnego się tam działo.
Z powodu owego strachu jedna dobrze znana
moim rodzicom rodzina autochtonów natychmiast
po śmierci Waholy spakowała swój skromny dobytek,
porzuciła dom jakiego z trudem uprzednio się dorobiła,
oraz w panice uciekła z Wszewilek - nie informując nikogo
dokąd się udaje. Z czasów też jakie spędziłem we wsi
Cielcza,
wiem, że owa psychoza nieustannego śmiertelnego
zagrożenia była cechą unikalną dla okolic Milicza. Kiedy teraz
o tym myślę, wówczas samo się nasuwa, że obecność
w lasach Stawca aktywnej komórki dobrze wytrenowanych
w zabijaniu żołnierzy Werwolfu doskonale by wyjaśniała
to co wówczas wokoło Milicza się działo.
6.
Jakaś ogromnie ważna tajemnica, którą najwyraźniej kryją
średniowieczne tunele spod Milicza. Wszakże z dawnych
opowiadań rodzinnych jest mi wiadomo, że w lasach koło
Stawca miały znajdować się wyloty z owych tuneli wiodących
z Milicza. Przed wybuchem drugiej wojny światowej o
owych tunelach i o ich wylotach wiedział praktycznie
każdy lokalny mieszkaniec. Jeśli więc tunele te przejął
Werwolf na swoje kryjówki i bazy, wówczas stało się dla
niego istotne aby "powysyłać na tamten świat" wszystkich
ludzi, którzy mogli wskazać polskim władzom gdzie wejścia
do tych tuneli są poukrywane. W najróżniejszych urzędach
niemieckiego Milicza musiały też istnieć liczne plany i
dokumentacje owych tuneli - jednak do dzisiaj jakoś
żaden z tych planów NIE został publicznie ujawniony.
Zaraz też po drugiej wojnie światowej w wielu miejscach
Milicza istniały wejścia do tych tuneli. Znałem starszych
kolegów, którzy do nich wchodzili (jeden z nich, jakiego
milicka milicja przyłapała ubranego w zbroję rycerską,
którą znalazł w owych tunelach, w kilka lat potem
niespodziewanie zmarł w młodym wieku - NIE jest
mi jednak wiadomym czy też przypadkowo "skręcił
sobie kark"). Kiedyś jeden z moich kolegów szkolnych
pokazywał mi nawet wejście do tych tuneli jakie
znajdowało się wówczas w ścianie drugiego poziomu
piwnic budynku położonego mniej-więcej
naprzeciwko ówczesnej milickiej księgarni.
Jednak potem nagle milickie (polskie) władze dokładnie
pozamurowywały i poukrywaly wszystkie te wejścia.
Ich wylotów koło Stawca najwyraźniej też do dzisiaj
NIE udało się nikomu odnaleźć. Nie wolno więc wykluczać
możliwości, że poprzejmował je właśnie tamtejszy
Werwolf oraz uczynił z nich swoje podziemne kryjówki
i bazy do dzisiaj szczelnie okryte "płaszczem tajemnicy" -
patrz punkt #F3 na mojej stronie o nazwie
sw_andrzej_bobola.htm.
Prawdopodobieństwo istnienia owego tajemniczego
związku Werwolfu z podziemnymi tunelami
średniowiecznego Milicza powoduje, że być
może istnieje sposób na sprawdzenie poprawności
opisywanych tu poszlak i przesłanek.
Gdyby bowiem udało się znaleźć ukryte wyloty
tych tuneli, które miały się znajdować m.in.
w lasach koło Stawca, a których do dzisiaj jakoś
nikt NIE usiłuje oficjalnie badać, wówczas (jeśli
faktycznie tunele te były używane przez Werwolf)
prawdopodobnie odpowiednie dowody ciągle byłyby
obecne w ich środku. Wszakże istnieje szansa,
że żołnierze owego Werwolfu do dzisiaj zwyczajnie
powymierali ze starości, jednak "tak na wszelki
wypadek" aż do samego końca NIE likwidowali
swoich podziemnych baz. (Do owych tuneli, i do ich
ukrytych wyjść, ciągle mogą wieść niezawalone
przejścia prowadzące z podziemi samego Milicza.)
7.
Tajemnicze gwizdane sygnały komunikujące, jakie aż
kilkakrotnie słyszałem nocami w podmilickim "obszarze
wysyłania na tamten świat". Ja mieszkałem w
przy-wszewilkowskim siole
Stawczyk
przez pierwszych 18 lat mojego życia. Przez większość
tego czasu praktycznie codziennie jeździłem do Milicza
na swoim rowerze. Wszakże w latach 1953 do 1957 to
w Miliczu uczęszczałem do Szkoły Podstawowej nr 1, a
potem w latach 1960 do 1964 do Liceum Ogolnokształcącego.
Czasami też matka wysyłała mnie nawet w niedzielę abym
dostarczył świeże mleko, masło lub ser jej znajomej klientce
z Milicza. Oczywiście, jak przystało na chłopaka z tamtych
czasów, relatywnie często pozostawałem w Miliczu aż do
późnej nocy. Wszakże chodziliśmy z kolegami do milickiego
kina, graliśmy razem, wizytowaliśmy się wzajemnie, zaś
w czasach mojego liceum doszły do tego randki, nocne
oglądanie księżyca i gwiazd w ramach licealnego kółka
astronomicznego, oraz moje dosyć aktywne życie publiczne
polegające m.in. na organizowaniu potańcówek, festiwali,
zawodów sportowych, pokazów ogni sztucznych, itp. Kiedy
zaś późnymi nocami wracałem na swym rowerze do domu,
byłoby sporym ryzykiem jechanie szosą, bo mój rower
NIE miał światła, zaś milicka milicja lubiła zaczaić się na
ulicy Krotoszyńskiej aby łapać i karać osoby przejeżdżające
tam bez świateł, tj. osoby jakich inni NIE mogli wypatrzeć
już z dużej odległości (być może czyniła to z powodów jakie
opiszę w następnym paragrafie). Zawsze wracałem więc
na skróty przez zupełnie pusty wówczas obszar pomiędzy
Miliczem i Wszewilkami. Znałem tam bowiem na pamięć
każdą ścieżkę, każdy kamień, każdy zakręt, oraz każdą
gałąź i korzeń drzewa przez jakie na rowerze można było
wpaść w kłopoty. Niestety, obszar ten cieszył się "złą sławą",
bowiem działo się tam wiele tajemniczych rzeczy. Ścieżki
zaś jakimi musiałem pedałować zawsze biegły tam gdzie
najstraszniej. Przykładowo, wszystkie te ścieżki wiodły do
torów kolejowych, na których co jakiś czas różni "samobójcy"
podkładali swoje szyje pod koła pociągów. Ponadto wiodły
przez wały na rzece Barycz, w której co jakiś czas znajdowano
ciała topielców. Na dodatek tuż przy Miliczu zaczynały się
one na łańcuchu okopów, na dnie których Rosjanie zasypali
ciała niemieckich obrońców Milicza. Potem w okopach
tych ktoś ciągle kopał doły, chociaż kopiącego nigdy
NIE dało się zobaczyć. Szeptano więc, że do nich
dodawane były następne zwłoki. Jeśli zaś wybierałem
ścieżkę po wszewilkowskiej stronie wałów Baryczy, to
przy niej znajdowały się spore nieużytki, w których też
ktoś niewidzialny nieustannie kopał doły - o nich więc
również szeptano, że ukrywają zwłoki (ścieżka ta też
wychodziła na "tory samobojców"). Jazda tymi ścieżkami
w ciemności czuła się więc tak jakbym samotnie przejeżdżał
nocą przez cmentarz w jakim "straszy". Kiedy więc
nocami przejeżdżałem przez ten bezludny obszar,
bez względu na to którą ścieżkę wybierałem, zawsze
miałem tam "duszę na ramieniu", zaś moje zmysły były
napięte jak struny. Na przekór tego, poza kilkoma rzadkimi
przypadkami gdy wzdłuż torów natykałem się na znanych
mi mieszkańców Wszewilek śpieszących do stacji kolejowej
w Miliczu, gro przejazdów przez ów straszny dla mnie
wówczas obszar odbywało się bez zobaczenia absolutnie
nikogo. Tym więc dziwniejsze było dla mnie kilka przypadków,
kiedy pedałując na swym rowerze przez ów obszar, zaledwie
jakieś 20 metrów za mną, z miejsca w którym uprzednio moje
wyostrzone zmysły NIE widziały nikogo, rozlegał się bardzo
głośny gwizd, jednoznacznie przezemnie identyfikowany
słuchowo jako "zagwizdanie przez człowieka na palcach".
Gdyby gwizd ten zapisać fonetycznie, to typowo składał
się z dwóch części i brzmiał "fiiii-wit" (aczkolwiek czasami
też brzmiał on zupełnie odmiennie). Zawsze gdy go słyszałem
przychodziło mi do głowy, że jest on czyimś sygnałem, iż
ja nadjeżdżam. Zawsze więc moje oczy wypatrywały ze
strachem czy ktoś zagrodzi mi drogę, jednak nigdy nikogo
po nim NIE dostrzegałem. Dopiero w wiele lat później, kiedy
szkolony byłem na oficera, dowiedzialem się o zasadach
rozstawiania "czujek" przy wszystkich drogach wiodących
do głównych sił, o potrzebie ustalenia całej gamy "sygnałów
komunikujących" jakimi owe "czujki" w razie potrzeby miały
informować siły główne o zbliżającym się niebezpieczeństwie,
a także iż w bliskości przeciwnika, owe "sygnały komunikujące"
powinny być możliwie najbardziej "głośne i naturalne" - aby
główne siły je usłyszały zaś przeciwnik NIE pokapował się
co one oznaczają. W okolicach Milicza NIE istnieje ani
zwierz ani też ptak, które wydawałyby gwizd podobny
do ludzkiego "gwizdu na palcach". Obecnie wierzę więc,
że ów "fiiii-wit" jaki kilkakrotnie słyszałem w podmilickiem
"obszarze wysyłania na temten świat" prawdopodobnie
był właśnie takim "zbliżonym do naturalnego" sygnałem, który
komuś działającemu przy ścieżce jaką pedałowałem komunikował
wiadomość: "chowajcie się, bo samotny nastolatek nadjeżdża
na rowerze" (gdyby na rowerze jechało nas dwoje, sygnał
zapewne brzmiałby "fiiii-wit-wit"). Jedyne więc co w tych przy-milickich
przypadkach różniło się od instruktażowego "modus operandi",
to że kiedy intruz opuszcza już strefę zagrożenia, wówczas
"czujka" ukryta na jej drugim końcu powinna nadać odwoławczy
sygnał "zagrożenie minęło" - tymczasem w moich doświadczeniach
nadawany był tylko pierwszy "gwizd ostrzegawczy" - kiedy
wjeżdżałem w dany obszar, jednak NIE było już "gwizdu
odwoławczego" - kiedy z obszaru tego wyjeżdżałem. (Aczkolwiek
po moim wyjechaniu z obszaru mógł być nadany jakiś inny
sygnał, jakiego NIE odnotowałem, np. krótkie i bezgłośne
zapalenie zielonej latarki skierowanej ku głównej grupie,
do jakiej będąc odwrócony tyłem NIE miałem jak jej odnotować.)
8.
Postępowanie ówczesnych polskich władz Milicza, jakby
cichcem współpracowały one z Werwolfem. Jak wiadomo,
aby odnosić sukcesy, każde podziemie musi mieć swój
"wywiad" i swych "informatorów". Ci zaś z zasady muszą
infiltrować miejscowe władze, szczególnie milicję. Jeśli
dobrze się zastanowić, to ówczesne władze Milicza
postępowały właśnie tak, jakby ktoś z ich kierownictwa
współpracował z Werwolfem. Poszlaki jakie zdają się
to sugerować obejmują przykładowo dziwne zjawisko,
że władze Milicza zamurowały i poukrywały wszystkie
wejścia do podmilickiech tuneli, a także że do dzisiaj
NIE przeciekła do publicznej wiadomości żadna
dokumentacja owych tuneli, na przekór iż wysoce
metodyczne władze przedwojennego Milicza z całą
pewnością dokumentację taką sporządziły, zaś
jej fragmenty musiały być znajdowane w różnych
milickich archiwach. Mnie ogromnie też dziwią oficjalne
wyjaśnienia dla przykładowo nietypowo dużej liczby
(wyłącznie męskich) "samobójców" i "ofiar wypadków" jacy umierali na
torach kolejowych pomiędzy wsią Wszewilki i mostem
kolejowym na Baryczy, tj. w obszarze do jakiego
w ciemności można było niepostrzeżenie przekraść
się zarówno z lasów Stawca i Wszewilek, jak i z
niemal całego ówczesnego Milicza - i to nawet
niosąc na barkach np. kogoś powiązanego
i zakneblowanego. O tych wyłącznie męskich "samobójcach"
wspominałem już w podpisie pod "Fot. #E1". Przez władze
wszyscy oni byli oficjalnie wyjaśniani jako "samobójcy"
lub "ofiary wypadków" kolejowych. (Intrygujące więc
dlaczego nigdy NIE ulegały im też kobiety?) Jako ciekawskiego
chłopca, mnie zawsze fascynowało jak umarli. Kiedy
więc w porę o nich się dowiadywałem, dla niektórych
z nich zdołałem uważnie sobie oglądnąć miejsca ich
śmierci wkrótce po tym jak władze już pouprzątały ich ciała
i opuściły miejsca zdarzenia. Otóż gro tych "samobójców"
umierało poprzez odcięcie głowy - w sposób oficjalnie
tłumaczony, że dla popełnienia samobójstwa kładli oni
szyje na torach i pozwalali swe głowy odcinać kołami
pociągu. (Odnotuj jednak, że rzucającą i broniącą się
ofiarę najłatwiej jest właśnie unieruchomić na torach
poprzez jej ułożenie szyją na szynie i twarzą w dół.)
Mnie jednak najbardziej dziwiło, że wszyscy oni
znajdowani byli porankiem po szczególnie ciemnej,
bezksiężycowej nocy - jakby wszyscy się poumawiali,
że chcą umierać właśnie w absolutnej ciemności, a
także dziwiło, że miejsca ich śmierci zawsze wyglądały
jak miejsca długotrwałej walki - tj. po obu stronach
torów oraz w obszarze wielu metrów kwadratowych
były one zlane krwią i udreptane jakby przejechał je
walec. Jakoś NIE potrafiłem sobie wytłumaczyć
scenariuszy dobrowolnego "kładzenia szyi na torach"
które pozostawiałyby takie ślady. Za to miejsca te
mi wyglądały jakby ktoś siłą utrzymywał na torach
kogoś broniącego się i rzucającego, oraz jakby po
oddzieleniu głowy od ciała ciągle zwłoki były
przemieszczane nadal ociekając krwią - np. aby pousuwać
z nich powrozy i poukładać je w wymaganą kompozycję.
Inne podobnie wymowne fakty, to dziwne losy moich
starszych kolegów, którzy zostali przyłapani przez
władze na eksplorowaniu podmilickich tuneli, oraz
początkowe przejęcie przez wojsko posiadłości Walohy -
jakby w obawie, że natychmiastowe oddanie jej polskiej
rodzinie grozi odkryciem tam czegoś dla milickich władz
wysoce niewygodnego.
* * *
Na przekór, że to co tu opisuję to jedynie poszlaki,
prawdopodobieństwa i moje domysły, ciągle już
tylko na ich podstawie daje się podsumować
dosyć istotną wiedzę. Właśnie dla ocalenia tej
wiedzy przed zapomnieniem, a stąd dla przyszłego
umożliwienia ewentualnego jej udoskonalenia
o naszą obecną wiedzę moralną, poczym (w
razie potrzeby) jej następnego wykorzystania,
odważyłem się podjąć trudną decyzję napisania
niniejszego punktu. Mianowicie daje się podsumować
"modus operandi" (tj. zasady jej fizycznego
postępowania albo
"rules of engagement")
organizacji podziemnej, której działania pod względem
fizycznym okazały się być aż tak ogromnym sukcesem,
że w 70 lat później możliwe jest teraz rozsiewanie
propagandy, że organizacja ta jakoby wogóle NIE
istniała. Oto więc najistotniejsze składowe "modus
operandi" tej organizacji:
(i)
Nastawienie na jakość, a NIE na ilość i głośność.
Żołnierzami Werwolfu najwyraźniej zostawali najlepsi
z najlepszych. Wszakże byli oni doskonale wyszkoleni -
np. potrafili jednym precyzyjnym ruchem skręcać karki
swych ofiar. Byli wysoce zdyscyplinowani, precyzyjni,
pracowici i motywowani. Wierzę też, że mieli wysokie
tzw. "PR" (public relation), czyli że byli wesoli, lubiani,
czarujący, szeroko znani - inaczej NIE daje się bowiem
wytlumaczyć np. faktu, że wszystkie ofiary nocami
wpuszczały ich do swych domów, lub w zasięg ciosu,
bez wszczynania alarmu. Definitywnie doskonale znali
język polski - inaczej NIE byliby w stanie infiltrować
polskich władz i gromadzić wymaganych informacji
(inteligencji). Prawdopodobnie nosili też polskie
nazwiska. Ponadto posądzam, że ich komórki były
niewielkie - zapewne składało się na nie jedynie
kilka dobrze się znających i zgranych ze sobą osób.
(ii)
Precyzyjne przygotowywanie i planowanie co do najmniejszego
szczegółu wszystkich swych podziemnych działań.
Przykładowo, z góry mieli zaplanowane gdzie i jak podejdą
przyszłą ofiarę, jak ma ona umrzeć i jakie wytłumaczenie
dla jej śmierci będzie później upowszechniane.
(iii)
Działanie wyłącznie bardzo ciemnymi nocami, w ukryciu i ciszy,
oraz podejmowanie wszelkich niezbędnych zabezpieczeń
aby NIE stworzyć ani pozostawić świadków. W rezultacie
nikt nigdy NIE wiedział co faktycznie się stało, zaś jedyną
wiedzę na dany temat dawało się czerpać ze śladów jakie
starannie i celowo komponowali oraz pozostawiali po sobie,
oraz z plotkowych wyjaśnień jakie usłużnie rozgłaszali.
(iv)
Umiejętne nadawanie pozorów i śladów "naturalności"
(tj. wypadku, przypadku, zbiegu okoliczności, samobójstwa,
tragicznego pożaru, itp.) wszystkiemu co czynili. Praktycznie
nigdy NIE słyszałem o przypadku, kiedy byłoby klarowne, iż
był on czyimś celowym zgładzeniem przez kogoś mu wrogiego.
(v)
Rozstawianie "czujek" przy ścieżkach jakie wiodły do miejsca
działania i użycie sygnałów gwizdanych dla ostrzeżenia
o zbliżaniu się intruza (potencjalnego świadka) do miejsca
ich działania. W tamtych czasach braku małych radiostacji
i telefonów komórkowych, na sygnały te składało się
wygwidywanie na palcach kilku różnych informacji
ostrzegawczych - np. gwizd "fiiii-wit" prawdopodobnie
oznaczał "nadjeżdża samotny nastolatek na rowerze".
(vi)
Nigdy NIE podejmowanie likwidowania kogoś tylko dlatego,
że dany ktoś należał do klasy ich przeciwników (np.
że był Polakiem). Przykładowo, jako nastolatek ja notorycznie
wchodziłem im w drogę - wcale NIE zdając sobie z tego
sprawy. Gdyby więc postępowali jak inne partyzantki,
wówczas mieli sporo okazji aby zgnieść mnie jak muchę.
Jednak tego NIE uczynili - za które to pozostawienie
mnie przy życiu mogę tylko być im wdzięczny. Ich
ofiarami zawsze były osoby, które uprzednio przeszły
rygorystyczne sprawdzenie, czy ich usunięcie znacząco
przyczyni się do sprawy dla jakiej istnieli i dla jakiej
przeprowadzenia otrzymali rozkazy. Innymi słowy,
uderzali rzadko, precyzyjnie i tylko tam gdzie wywoływało
to największe szkody i najlepiej przysługiwało się ich
sprawie. W ten sposób zmniejszali też ryzyko pomyłek
i wpadek. Gdyby jednak w przyszłości "obowiązek obrony"
nakładany na nas przez mechanizmy moralne zmuszał
równiez i nas do wykorzystania opisywanych tu zasad i
metod działania, wówczas rygorystyczne sprawdzenie
kogo obowiązek ten nakazuje usunąć trzebaby uzupełniać
również o sprawdzenia zgodności z kryteriami moralnymi -
np. sprawdzenia, czy dany reprezentant przeciwnej
strony faktycznie dokonuje osobiście agresywnych
działań przed jakimi mamy obowiązek się bronić lub
czy właśnie zamierza podjąć takie agresywne działania.
(vii)
Dla każdego z dokonanych przez siebie działań szybkie
i szerokie rozprzestrzenianie z góry zaplanowanych
"naturalnych" i precyzyjnych wyjaśnień co i jak się
zdarzyło. Wyjaśnienia te zawsze też były dodatkowo
potwierdzane specjalnie fabrykowanym w tym celu
materiałem dowodowym pozostawianym na miejscu zdarzenia,
np. sposobem w jaki układane były ciała ofiar, czy brakiem
ran postrzałowych, rozcięć ciała, ani pchnięć nożem. Szybkie
i szerokie upowszechnianie tych wyjaśnień powodowało,
że pozornie żadne z ich działań NIE było okryte tajemnicą
i niedomówieniami, a każdy jakoby miał okazję szybko
usłyszeć informację (z reguły kłamliwą i z góry starannie
zaplanowaną) co dokładnie i jak zaszło. (Oczywiście, gdyby
informacja ta była dokładniej i fachowiej zbadana, wówczas
zapewne by się okazało, że NIE mogłaby być już bardziej
daleka od prawdy.) Niemal więc nikt NIE dociekał potem
szczegółów, ponieważ sądził, że zna już "całą prawdę".
(viii)
Doskonałe wyposażenie we wszystko co było im potrzebne.
Przykładowo, głównie właśnie potrzebą posiadania
i przechowywania niezbędnego im sprzętu daje się
wytłumaczyć, że "przejęli opiekę" nad podziemnymi
tunelami średniowiecznego Milicza.
(ix)
Infiltrowanie z sukcesem ówczesnych polskich władz.
Tylko bowiem ową infiltracją można wytlumaczyć, że
zamiast poszukiwać i zwalczać Werwolf, władze te
faktycznie pomagały Werwolfowi (prawdopodobnie
zupełnie NIE będąc świadome tego pomagania).
Powyższe klarownie ujawnia, jak bardzo swoją
inteligencją, dyscypliną, precyzją, oraz
dalekowzrocznością ich fizyczne działania różniły
się od działań praktycznie wszystkich innych
organizacji podziemnych o jakich można poczytać
w podręcznikach historii. W porównaniu z nimi
fizyczne działania innych podziemi i partyzantów
daje się opisać słowami: prymityw, amatorszczyzna
i partactwo. Wszakże co i gdzie czynili partyzanci
innych narodów, Niemcy zawsze natychmiast
wiedzieli i w wielu przypadkach byli w stanie
skutecznie temu przeciwdziałać. Działania te
były bowiem hałaśliwe i w większości przypadków
raczej bezmyślne - nic dziwnego że typowo powodowały
one wyniszczenie większej liczby własnych ludzi
niż sił przeciwnika. Tymczasem w tym co cicho i
skrycie czynił Werwolf, niemal nikt nigdy się NIE
połapał i do dzisiaj pozostaje to tajemnicą. Z
powodu więc aż tak wysokiej efektywności ich
fizycznego działania, stwarza ono teraz doskonały
model dla przyszłego naśladowania - jeśli
nadchodząca nowa epoka historyczna tzw.
"neośredniowiecza" (opisywanego
w punkcie #K1 mojej strony o nazwie
tapanui_pl.htm)
zmusi naszą kulturę do kolejnej obrony w celu
przetrwania. Wszakże np. ok. 10-minutowy film
z YouTube "Uczono nas, że TEGO nie ma", o adresie
https://www.youtube.com/watch?v=VcM5rArpNVM,
dosyć jednoznacznie ujawnia, że owe wysoce efektywne
metody "Werwolfu" są jednak sekretnie przez kogoś
praktykowane przy pozbywaniu się ludzi jacy naruszają
istniejące "status-quuo". Ja osobiście uważam, że w
obliczu właśnie nadchodzących zagrożeń, jakie szerzej
są opiane na mojej stronie o nazwie
2030.htm,
a zilustrowane na wideo o tytule
"Zagłada ludzkości 2030",
wiedza o "modus operandi" Werwolfu jest aż tak cenna,
że dla jej naukowego zbadania oraz zabezpieczenia
przed zapomnieniem, warto jest podejmować nadal
znaczne ryzyko pisania o niej w sposób zupełnie otwarty.
Powinienem tu też dodać, że jako naukowca walczącego
o wszelkie możliwe prawdy i to bez względu na to
czego one dotyczą, bardzo mnie wzburza, że dla
zgarnięcia kilku historycznie nieliczących się
już korzyści politycznych, ktoś tam wyszedł z
pomysłem aby po 70 latach zacząć upowszechniać
kłamliwą propagandę, że organizacja "Werwolfu"
wogóle NIE istniała. Tymczasem na bazie obecnej
znajomości działania tzw. "pola moralnego"
opisywanego w punkcie #C4.2 strony
morals_pl.htm,
jest już klarownie wiadomym, że rozsiewanie owej
propagandy o rzekomym nieistnieniu "Werwolfu"
jest wysoce niemoralnym postępowaniem i to aż
dla wielu odmiennych powodów. Wszakże np. jest
ono kłamstwem, uniemożliwia zamknięcie wielu
spraw i zagojenie wielu ran, powoduje utracenie
przez ludzkość i przez oba konfrontujące się wówczas
narody ogromu istotnej wiedzy i umiejętności, degraduje,
wypacza i zaciemnia historycznie istotne wydarzenia,
jest "unfair" zarówno dla samych żołnierzy Werwolfu
jak i dla ich ofiar ponieważ spycha ich w niepamięć
i traktuje jakby nigdy NIE istnieli, itd., itp. Jako
naukowca badającego "pole moralne" i mechanizmy
działania moralności, martwi mnie również, że
zepchnięcie Werwolfu w nieistnienie pozbawi także
ludzkość jednego z najklarowniejszych przykładów
z rodzaju wskazywanego w punktach #B2 do #B2.3 strony
mozajski.htm,
które pomagają ludziom łatwiej zrozumieć jak "pole moralne"
karze tych którzy wykazywali pasywność w sytuacji
gdy intelekt grupowy do jakiego należeli postępował
wysoce niemoralnie (np. niniejszy przykład ilustruje,
jak niemoralność faszystowskich Niemiec, która z
powodu pasywności większości Niemców początkowo
mogła przyjąć formę zabijania przez Niemców członków
innych narodowości, z upływem czasu zatoczyła
duży krąg i po zakończeniu wojny obróciła się w
zabijanie owych pasywnych Niemców przez samych
Niemców) - po więcej wyjaśnień o naszej osobistej
odpowiedzialności za niemoralności intelektu grupowego
do którego należymy patrz też punkty #A2.8 i #E2 ze strony
totalizm_pl.htm,
zaś o karach za naszą pasywność
patrz punkt #N2 ze strony o nazwie
pajak_na_prezydenta_2020.htm.
Wszakże już udowodnione działanie "pola moralnego"
jest takie, że surowo ono nas karze za każde niemoralne
postępowanie. Dlatego zamiast niemoralnego rozgłaszania
nieistnienia organizacji Werwolfu, ja proponuję wprowadzenie
moralnie poprawniejszego rozwiązania legalnego w
postaci prawa i urzędu "przedawnienia, wybaczenia,
pojednania i amnestii" - opisywanego jako
"Problem #A3" w punkcie #C2 z mojej strony o nazwie
pajak_na_prezydenta_2020.htm.
Tak się składa, że mechanizmy
moralne nakładają na nas tzw. "obowiązek obrony"
opisywany szerzej w podrozdziale JD11.1 z tomu 7 mojej najnowszej
monografii [1/5] -
w tym obowiązek obrony przed wszelkimi formami niemoralności
i przed nosicielami dowolnej z form niemoralności.
Z kolei cykle historyczne często przyjmują raczej
niespodziewany obrót - patrz punkt #K1 mojej strony o nazwie
tapanui_pl.htm.
Stąd radziłbym ci czytelniku, abyś spróbował
zapamiętać to co o "modus operandi" Werwolfu
zdołałem dotychczas dociec i opisać powyżej.
Wszakże zawsze należy
się uczyć na najlepszych przykładach - i to bez
względu na to kto przykładów tych nam dostarczył,
a jedynie potem udoskonalić owe przykłady o to co
podpowiadają nasza obecna wiedza oraz najwyższy
znany nam poziom moralności (tj. w tym przypadku
uzupełnić o realizowanie moralnego "obowiązku obrony"
z jednoczesnym przestrzeganiem wszelkich innych
kryteriów moralnie-poprawnego działania).
Nigdy przecież NIE wiadomo co przyszłość może
jeszcze nam przynieść. Gdyby więc kiedyś tobie
czytelniku przyszło podjąć osobistą obronę dla
przetrwania twych bliskich i twej kultury, wówczas
warto abyś pamiętał, że dla hałaśliwego aczkolwiek
nieefektywnego podziemia istnieje też opisywana
tu cicha, jednak precyzyjna, ogromnie efektywna
oraz już udowodniona w działaniu alternatywa.
Warto bowiem być świadomym, że typowe hałaśliwe
podziemia, spektakularnie obwieszczające swoje
przemarsze granatami i maszynówkami, jakich dumne
opisy znajdujemy w podręcznikach historii i licznych
filmach, faktycznie własnej stronie typowo wyrządzają
znacznie więcej szkód niż zadają ich przeciwnikowi.
Każde zaś działanie, które zamiast efektywnie wypełniać
moralny "obowiązek obrony", raczej niemoralnie przyczynia
się do "samo-wyniszczania", już z definicji jest niemoralne.
Tymczasem ciche, skryte i inteligentne działania
obronne - jakich efektywne metody staram się
uchronić wyjaśnieniami niniejszego punktu przed obecnym
zamierzonym spychaniem ich przez kogoś w niepamięć,
daje się tak udoskonalać, planować i przeprowadzać,
aby pod każdym względem wypełniały one wymogi
pełnej moralnej poprawności. Zarówno więc dla
krótkoterminowego, jak i dla długoterminowego
działania "pola moralnego", są one zdolne kwalifikować
się jako efektywne i moralnie-poprawne realizowanie
obowiązku samo-obrony.
Część #F:
Zagadki natury istniejące we wsi Wszewilki:
Skąd się wzięła "ruda darniowa"
we Wszewilkach? To niby proste pytanie okazuje się ogromnie trudne
do odpowiedzenia. Jeśli zapyta się o to np. geologów, wówczas ukrywają
swoją niemożność dostarczenia wyjaśnienia pod trudnymi do sprawdzenia
teoriami w rodzaju że istnieje bakteria która pozyskuje żelazo z
wody, że żelazo to opada na dno stojącej wody i się koaguluje, itp.
Faktycznie jednak żadne z istniejących obecnie naukowych wyjaśnień
dla pochodzenia dużych regularnych brył rudy darniowej znajdowanych
w okolicach Wszewilek czyni sens logiczny ani daje się potwierdzić
eksperymentalnie. Absolutnie też żadne z nich nie wyjaśnia dlaczego
ruda ta posiada takie własności jakie faktycznie ma. Przykładowo
rozważ taką sprawę jak dlaczego owa ruda jest zbita w aż tak trwałe
bryły, że mogą one być używane w budownictwie? Dlaczego ma ona porowatą
kosystencję? Dlaczego jej skład i konsystencja są aż tak jednorodne?
Spójrzmy więc prawdzie w oczy. Wyjaśnienia dla pochodzenia rudy darniowej
dostarczane przez dzisiejsze podręczniki akademickie to jedynie zasłona
dymna maskująca obecny brak szczegółowej wiedzy na jej temat.
Faktyczna zaś odpowiedź na pytanie "skąd ta ruda wzięła się we Wszewilkach"
czy "skąd się wzięła w jakimkolwiek innym miejscu" ciągle brzmi "tak
naprawdę to dzisiejsza nauka nie ma najmniejszego pojęcia"!
Niestety, prawda jest więc taka,
że obecnie zupełnie brak nam trzymającej się kupy teorii naukowej, która
wyjaśniła by w sposób wyczerpujący i poprawny przynajmniej następujące fakty:
1. Pochodzenie. Jak ruda darniowa powstała lub się znalazła w okolicach Wszewilek?
Wszakże zaledwie około 12.5 tysiąca lat temu cały ten obszar
pokryty był ruchomym lodowcem. Stąd owa ruda musiała
zostać tam zdeponowana albo w momencie wycofywania
się owego lodowca, albo też już po jego wycofaniu się.
Stąd geologicznie ruda ta miała bardzo mało czasu aby
się uformować.
2. Forma. Dlaczego jej pokłady nie mają formy np. pyłu, a formę pojedynczych
nieregularnych brył zalegających w tylko jednej warstwie leżącej pod powierzchnią
gruntu (jako przeciwieństwo np. rozłożenia tych brył w pionie, jedna pod drugą)?
3. Cechy. Jak wytłumaczyć wszystkie cechy tej rudy, tj. jej trwałość,
kosynstentna porowatość, jednorodność składu, itp.;
4. Unikalność. Jak wytłumaczyć fakt, że "ruda darniowa" nie występuje w każdym
miejscu na świecie w którym istnieje żelazista woda i bakterie. Przykładowo,
rudę tą można znaleźć niemal wyłącznie w Polsce (a ściślej - głównie w
relatywnie niedużej odległości od Milicza i Sulmierzyc), z małymi ilościami
obecnymi także w Austrii i Anglii. Brak jej jednak w obu Amerykach, w Azji,
Australii i Nowej Zelandii, na przekór że pełno tam żelazistych wód oraz
najróżniejszych bakterii.
Niniejszym pragnę więc
ogłosić apel do czytelników tej strony. Mianowicie, chciałbym zaapelować
aby spróbowali opracować własną teorię naukową która za jednym
zamachem dostarczyłaby odpowiedzi na wszystkie powyższe problemy.
Opracowanie takiej teorii stanowiłoby podniecający projekt badawczy
dla młodych tropicieli tajemnic.
Aby dać tutaj jakieś pojęcie
co do rodzaju teorii której poszukujemy, to ja osobiście skłaniam się
do poglądu, że milicka ruda darniowa faktycznie stonowi resztki lub odłamki
ogromnej komety metalowej, która w czasach epoki lodowcowej upadła
na powierzchnię lodowca jaki niegdyś zakrywał dzisiejszy obszar Milicza
i jego okolic. Taka "kometowa teoria" wyjaśniałaby bowiem wiele atrybutów
milickiej rudy darniowej, jakie nie są wyjaśniane przez obecne "bakteryjne"
jej wyjaśnienie naukowe. Przykładowo wyjaśniałaby (1) skąd ruda ta się
wzięła koło Wszewilek (ano, spadła z nieba w formie luźnych brył materiału
ogromnej komety). Wyjaśniałaby także (2) dlaczego ruda ta nie jest
pyłem (ano, kometa ta była głównie obiektem stałym). Wyjaśniałaby
także (3) wiele cech tej rudy (np. porowata, bowiem wydzielone podczas
jej upadku ogromne ilości ciepła zagotowały by ją w całej objętości,
itp.). Wyjaśniałaby też (4) dlaczego jej nie ma na innych kontynentach
(ano, główna część tej komety spadła właśnie na powierzchnię lodowca
zalegającego wówczas w okolicach Milicza, zaś podczas topienia się tego
lodowca jej odłamki zostały zmyte strumieniami wody niemal wyłącznie do koryt
polodowcowych rzek i jezior jakie potem pojawiły się w obszarze jej upadku).
Ponadto wyjaśniałaby (5) dlaczego niewielkie ilości tej rudy występują również
w Austrii i Anglii (ano, podczas upadku kometa ta rozpadła się na kilka
dużych kawałków, największy z których upadł niedaleko od Milicza, kilka
zaś mniejszych uderzyło w lodowce z innych obszarów dzisiejszej Europy -
podobnie jak podczas katastrofy promu
"Columbia"
początkowo zwarty korpus tego promu
został rozsiany wzdłuż około tysiąca kilometrów powierzchni USA).
Niestety, mieszkając na stałe w Nowej Zelandii, nie mam okazji
sprawdzić poprzez badania na miejscu, na ile teoria ta jest prawdziwa.
Zapraszam więc czytelników do zweryfikowania na materiale dowodowym z
okolic Milicza, oraz do następnego przedyskutowania ze mną, wszelkich
"za" oraz "przeciw" tej "teorii kometowej". Zapraszam też do zaprezentowania
swoich własnych teorii na ten sam temat.
Fot. #F1 (B4 w [10]): Postument wymurowany
z wysoce tajemniczej wszewilkowskiej tzw. "rudy darniowej",
a stojący w miejscu byłej spektakularnej "bramy wjazdowej"
do milickiego pałacu margrabiego zlokalizowanego w
tamtejszym parku miejskim.
Postument ten jest resztką tego co pozostało ciągle
do dzisiaj z byłych średniowiecznych murów obronnych
miasta Milicza. (Tyle że mury te kiedyś stały w innych
miejscach niż powyższy postument. Niemniej materiał
powyższego postumentu faktycznie pochodzi z dawnych
murów obronnych Milicza.) Mury średniowiecznego
Milicza wzniesione były z brył lokalnej "rudy darniowej",
którą kiedyś pozyskiwano właśnie na łąkach i polach z okolic dzisiejszej wsi
"Wszewilki-Stawczyk". Z kolei ów lew widoczny na wierzchołku postumentu
wymurowanego z brył rudy darniowej jakie pochodzą z oryginalnych
murów obronnych Milicza, jest tym samym lwem który w dawnych czasach
ozdabiał wierzchołek południowej bramy wylotowej w średniowiecznych
murach miasta Milicza. (Owa średniowieczna brama nazywana była "Bramą
Wrocławską", ponieważ droga przez nią prowadziła do Wrocławia.
Oryginalnie zlokalizowana ona była w pobliżu miejsca w którym obecnie
znajduje się most przez młynówkę na południowym zbiegu obu ulic wylotowych
z milickiego rynku.) Powyższe zdjęcie wykonane było w lipcu 2004 roku.
Po więcej danych na temat dawnych murów Milicza, patrz punkt #C27 i
zdjęcie "Fot. #27(b)" ze strony internetowej o nazwie
miasto Milicz.
W tym miejscu warto podkreślić,
że w początkowym stadium budowy miasta Milicza, aż do około 14 wieku,
ruda darniowa wywodząca się z okolic Wszewilek była używana jako
podstawowy materiał budowlany którym zastępowano wówczas brak dzisiejszych
cegieł i pustaków. Dawni ludzie po prostu przycinali stalowymi piłami duże bryły
tej rudy na regularne kostki i używali tych kostek do budowy. Przykładem
formy zbudowanej w ten sposób jest pozostała do dzisiaj reszta murów
obronnych Milicza pokazana na zdjęciu "Fot. #F1" powyżej. Innym
przykładem jest kościół z Wszewilek którego wygląd w końcowej okresie
tuż porzed wyburzeniem ilustruje zdjęcie "Fot. #F1" z punktu #F1 strony
wszewilki_jutra.htm - o Wszewilkach naszego jutra.
Niestety, ruda darniowa należy
do tzw. "zimnych" materiałów budowlanych. Wszakże przewodzi ona ciepło
znacznie lepiej niż cegła. Domy budowane z tej rudy są więc trudniejsze
do ogrzania niż domy np. z cegły. Dlatego używano ją w budownictwie tylko
do czasu aż powszechnie dostępne stały się cegły. Potem zaś zaniechano jej
używania, chyba że na jej użycie wskazywał jakiś ważny powód, np. chęć
pamiątkowego zachowania resztek murów niejskich - jak to miało miejsce
w przypadku budowy bramy ozdobnej do milickiego pałacu, której resztki
pokazano na powyższym zdjęciu "Fot. #F1".
Milicka "ruda darniowa" jest niezwykle tajemniczym
minerałem. Faktycznie to do dzisiaj tzw. "ateistyczna
nauka ortodoksyjna" (tj. nauka której niebezpieczny
dla ludzkości "monopol na wiedzę", potrzeba
totaliztycznej "konkurencji", oraz szerzenie rozlicznych
kłamstw, opisywane są w punkcie #C1 strony
telekinetyka.htm,
w punkcie #A2.6 strony o nazwie
totalizm_pl.htm,
oraz np. w punkcie #B2 strony o nazwie
humanity_pl.htm)
NIE jest w stanie logicznie wyjaśnić i udokumentować
np. eksperymentem, skąd minerał ten się bierze. Nauka
ta wyjaśnia bowiem pochodzenie milickiej "rudy darniowej"
jako rodzaj "odchodów" bakterii żyjących w żelazistych
wodach. Tymczasem żelaziste wody i owe bakterie istnieją
praktycznie na calym świecie, podczas gdy poza Miliczem,
"ruda darniowa", podobno występuje jeszcze (choć w
dużo mniejszych ilościach) tylko gdzieś w Austrii. Ponadto,
dzisiejsza nauka NIE uzyskała takiej rudy eksperymentalnie,
ani NIE wyjaśniła, jak ruda ta została "pospiekana" w duże
i twarde bryły - jako że będąc "odchodami" bakterii powinna
ona mieć formę proszku. Więcej o tym tejemniczym minerale
jest zawarte w punkcie #F1 niniejszej strony (tj. strony o nazwie
wszewilki.htm).
Jest coś ogromnie niezwykłego w miejscu
które zajmuje wioska Wszewilki, a szczególnie
jej fragment nazywany Wszewilki-Stawczyk.
Nie wiadomo czy jest to wynikiem działania
pobliskiego czakramu Ziemi, fluktuacji pola
grawitacyjnego, konfiguracji chińskiego "feng shui",
czy też po prostu karmy tego niezwykłego miejsca.
Faktem jednak jest, że miejsce to odznacza
się kilkoma nietypowymi cechami. Gdyby
wymienić tutaj najważniejsze z owych cech,
to należą do nich:
1. Spełnianie marzeń.
We Wszewilkach-Stawczyku wypełniają się marzenia i potajemne życzenia
tych co je tam podejmą, jeśli tylko owe marzenia czy życzenia spełniają kilka
warunków. Przykładowo muszą one być wystarczająco silne aby ciągle pamiętało
się ich treść po 50 latach. Muszą one być realistyczne - znaczy ich wypełnienie
nie może wymagać zajścia jakichś cudów czy urzeczywistnienia niemożliwości
(np. przy dzisiejszym stanie naszej techniki kosmicznej marzenie aby odbyć
podróż do gwiazd może nie być realistycznym). Muszą także być potem popierane
naszym działaniem - tj. po ich podjęciu musimy też sami wkładać odpowiedni wysiłek
w ich urzeczywistnienie. W moim własnym przypadku, wszystkie marzenia które
spełniały te warunki faktycznie się wypełniły - na przekór że w życiu mogło
przecież zaistnieć tysiące przeszkód jakie były w stanie zniweczyć ich urzeczywistnienie.
Także z rozmów z innymi mieszkańcami Wszewilek wynikało, że również ich
marzenia jakie spełniały powyższe warunki też z czasem się wypełniły.
Zdolność Wszewilek do spowodowania że nasze
najważniejsze pozytywne marzenie się wypełni, można
wykorzystać przy okazji pobytu na Wszewilkach.
Można bowiem wówczas zaprogramować dla
siebie spełnienie się naszego najważniejszego
marzenia czy życzenia. Jak tego dokonać, wyjaśnione
to zostało w punkcie #C2 odrębnej strony internetowej o
zwiedzaniu Wszewilek i Milicza.
2. Symbolizm.
Losy tego miejsca zawsze są wysoce symbolicznym odzwierciedleniem
wszystkich najważniejszych wydarzeń jakie mają miejsce, się dzieją, lub
komuś się przytrafiają, w promieniu do kilkudziesięciu kilometrów od owej
wioski.
3. Niezwykłości.
W samych Wszewilkach, a także w okolicach owej wioski, miał (i ciągle
ma) miejsce cały szereg najróżniejszych niezwykłości. Gdyby tutaj wyliczyć
tylko te z nich, które opisane są na niniejszej stronie, to obejmują one m.in.:
(a) deszcz z żywych rybek - referowany dokładniej w podpisie pod
"Fot. #F2" poniżej, (b) ruchomy księżyc z północnej strony Wszewilek,
płynący ze wschodu na zachód - referowany poniżej w punkcie #H1;
(c) "Czarny staw" referowany poniżej w punkcie #H4 (znany m.in. z
utonięcia w nim Janki Bujakowej oraz z samobójstw włóczęgów) - dziwić
może fakt istnienia takich "przeklętych miejsc" z "bad feng shui"; (d)
Gryf spod "drugiej tamy" na Baryczy - opisywany poniżej w punkcie #H1.
4. Historyczne korzenie.
Wszewilki mają bardzo długą i ciekawą historię, jaka już obecnie liczy
ponad 2000 lat. W historii tej zawsze wypełniały one istotną rolę. Przykładowo,
to pierwsi mieszkańcy Wszewilek zbudowali dzisiejszy Milicz. Niemal zawsze
Wszewilki były żywicielką Milicza, a więc również żywicielką karawan kupieckich
które kiedyś wędrowały przez Milicz po ogromnie ważnym "bursztynowym
szlaku". Dopomagały one też bronić Milicza przed wrogami. Kultywowały polskość
i słowiańskość tych ziem. Przyz cały okres swojej historii były one wioską wolnych
ludzi. Praktycznie też były jedyną wioską w okolicach Milicza która nigdy nie
posiadała indywidualnego pana-właściciela, pańszczyzny, ani pańskiego folwarku.
Na całym świecie można znaleźć jedynie kilka ciągle istniejących wiosek,
które miałyby równie długą historię, pełniłyby równie
zaszczytną role, byłyby równie symboliczne, oraz okazałyby się równie budujące moralnie
jak Wszewilki. Szczerze mówiąc, to ja jestem ogromnie dumny że urodziłem
się i wychowałem w tak długowiecznym, pokojowym, wolnym, religijnym, niezwykłym,
oraz historycznie znaczącym miejscu jak właśnie Wszewilki. Zawsze też z dumą
podkreślam, że pochodzę ze słynnej wioski Wszewilki.
5. Prześladowania.
Tak jakoś się złożyło, że Wszewilki najwyraźniej podpadły owej
szatańskiej mocy
która od niepamiętnych czasów okupuje Ziemię, a którą kiedyś
nazywano "diabłami" podczas gdy dzisiaj nazywa się
"UFOnautami".
Historyczne losy Wszewilek dosyć wyraźnie wykazują bowiem
wzór dobrze ukrytych prześladowań, jaki jest charakterystyczny właśnie
dla czyjegoś podpadnięcia owej szatańskiej mocy. Przykładowo, moim zdaniem
wcale nie jest przypadkiem że same centrum historycznych Wszewilek zostało
kiedyś wymazane z mapy tratującą wszystko linią kolejową. Wszakże linia ta
na mapie wyraźnie skręca celowo w taki sposób aby przetaranować się przez
centrum dawnych Wszewilek. Gdyby zaś podążała po linii prostej - tak jak
koleje powinny podążać, omijałaby Wszewilki co najmniej jakieś pół kilometra
w kierunku wschodnim. Nie jest też przypadkiem, że w około 120 lat po tamtym
staranowaniu Wszewilek przez kolej, także obszar przy starym młynie wodnym
na Baryczy, w którym Wszewilki kiedyś się narodziły, został trwale zalany wodą.
Nie wspomnę już że w przeciągu owych 120 lat które upłynęły pomiędzy obu
owymi kluczowymi zdarzeniami prześladowczymi, Wszewilki wystawione były
na najróżniejsze formy doskonale zakamuflowanych prześladowań. Przykładowo,
zniszone zostały historyczne wodociągi z Wszewilek, zdewastowane miejsce
dawnego kultu słowiańskiego (tj. wszewilkowski cmentarz), które obecnie stanowi
"tabu" dla potomków tych samych Słowian którzy w miejscu tym kiedyś realizowali
swoje rytuały, itd., itp. Co ciekawsze, nie jest też wcale przypadkiem, że nawet niniejsza
strona internetowa o Wszewilkach również jest nieustannie sabotażowana przez tą
samą szatańską moc, tak że zmuszony zostałem do jej umieszczenia aż na kilku
serwerach równocześnie aby w jakiś sposób owemu skrytemu sabotażowaniu zaradzić.
6. Danie życia
filozofii totalizmu
moralnego.
Jeśli uznać formalny dowód na istnienie
Boga
wypracowany przez fizykalną teorię naukową nazywaną
Konceptem Dipolarnej Grawitacji,
wówczas uznać należy, że ów Bóg w swojej mądrości
i wszechwiedzy ogromnie starannie wybiera wszelkie
okoliczności narodzenia się nowych idei. Bardzo
starannemu wybraniu podlega więc nie tylko czas
ich narodzin, ale również i miejsce narodzin. Fakt owego
starannego doboru okoliczności narodzin jest zresztą
podkreślany niemal przez wszystkie paranauki i religie, np.
przez eropejską astrologię, daleko-wschodnie feng shui,
a nawet przez Biblię (np. patrz tam działalność Trzech Króli).
Zgodnie więc z tą zasadą, fakt że Wszewilki stały się kolebką
dla niezwykle moralnej filozofii zwanej totalizm, musi również
oznaczać, że owa wioska cechuje się czymś wyjątkowym w
porównaniu ze wszystkimi innymi miejscowościami na świecie
w których totalizm mógł się narodzić.
Fot. #F2 (K2 w [10]): Wszewilki ujęte od miejscowej szkoły
w kierunku drogi dojazdowej od Milicza.
Zdjęcie z lipca 2004 roku. Widoczny na
tym zdjęciu odcinek drogi przez Wszewilki przebiega dokładnie tym
samym szlakiem jakim wiodła oryginalna droga tej wioski istniejąca
tutaj już od ponad 1000 lat. Dlatego ten odcinek drogi wszewilkowskiej
jest najstarszy. Zaraz po wyzwoleniu stało też przy niej kilka budynków
nieco starszych od innych, bowiem zbudowanych jeszcze przed
wytyczeniem nowej drogi około 1875 roku. Najstarszy z tych budynków,
ciągle pokryty strzechą i zbudowany w "stylu architektonicznym Wszewilek",
znajdował się po prawej stronie drogi w miejscu gdzie znika ona ze
zdjęcia, tj. niedaleko od zabudowań wodociągów milickich. Rozebrany
on został jeszcze w latach 1950-tych. Stał on w bardzo starym ogrodzie
który zapewne istnieje w owym miejscu do dzisiaj. Ogród ten nazywano
kiedyś "ogrodem krasnoludków", bowiem w czasach kiedy ciągle stał tam
ów prastary budynek, kilku prawdomównych sąsiadów zaobserwowało w
owym ogrodzie ogromny przeźroczysty "grzyb" (dzisiaj byśmy go nazywali
"wehikułem UFO"). Z "grzyba" tego wysypało się całe mrowie maleńkich
ludzików. Ludziki te z jakichś powodów ogromnie interesowały się właśnie
owym starym domostwem. Potem zaś powsiadały z powrotem do owego
kryształowego "grzyba", poczym grzyb ten w jakiś "nadprzyrodzony"
sposób nagle zniknął z widoku obserwujących go ludzi (tj. prawdopodobnie
przeniósł się do innych czasów).
Wszewilki to ogromnie dziwne miejsce. To właśnie
w okolicy tej wsi Wszewilki, w czasach swej
młodości zaobserwowałem opad deszczu z
żywych rybek (płotek). Chociaż deszcz taki
posiada wiele naukowych wytłumaczeń, faktycznie
na podstawie tego co o nim pamiętam, uważam
że posiada on cudowne pochodzenie. Deszcz
ten opisałem dokładnie w podrozdziale I3.5 z
tomu 5 mojej najnowszej
monografii [1/5],
której darmowe kopie są do ściągnięcia za
pośrednictwem niniejszej strony internetowej.
Jego opis powtórzyłem też w podpisie pod
"Fot. #D24" ze strony o nazwie
milicz.htm.
Z kolei aż cały szereg innych podobnych "zjawisk natury",
które albo dotychczas wogóle NIE posiadają naukowych
wyjaśnień, albo też wykazują one cechy które są
sprzeczne z twierdzeniami dotychczasowej tzw.
"ateistycznej nauki ortodoksyjnej", zostały wskazane
i krótko objaśnione w punkcie #K3 strony o nazwie
tornado_pl.htm.
#F3.
Cuda i
niezwykłe wydarzenia
jakie ja osobiście doświadczyłem lub widziałem - ich waga i wymowa:
Motto:
"Przebiegi życia ludzi są definiowane sytuacją
w jakiej znajduje się ich stwórca, a stąd celami
do osiągnięcia których mądry Bóg zdecydował
się zdążać w następstwie tej sytuacji."
Kiedy byłem małym chłopcem, często marzyłem
aby osobiście zobaczyć jakiś rodzaj cudu. NIE
wiedziałem wówczas, że zarówno w moim życiu,
zaś jak wskazują na to moje obecne badania -
także i w życiu praktycznie każdej osoby, jakiś
cud, albo jakieś zdarzenie NIE dające się wyjaśnić
na bazie dzisiejszej oficjalnej nauki, zdarza się NIE
rzadziej niż raz każdego roku. Tyle, że niestety,
na przekór iż owe cuda i niewyjaśnialne zdarzenia
widzimy aż tak często, typowo NIE bierzemy ich
za to czym one naprawdę są, ponieważ brak nam
wiedzy wymaganej dla ich zrozumienia, brak nam
doświadczenia w ich identyfikowaniu, ponieważ
nasza edukacja i opinia publiczna wmawia nam,
że są one czymś zupełnie innym, itp. Opisy z
niniejszego punktu przygotowałem więc aby
dopomóc czytelnikowi w szybszym przełamaniu
w sobie owych nawyków i oporów przy odnotowywaniu
cudów. Wszakże mi samemu zajęło ponad 40
lat życia, zanim nauczyłem się identyfikować
cuda i nazywać je tak jak na to zasługują.
W całym szeregu punktów niniejszej strony,
przykładowo w punktach #F1 i #F2, czy #H1
do #H4, opisałem sporą liczbę cudów i niezwykłości
jakie miały miejsce w mojej rodzinnej wiosce
Wszewilki. Jednak owe niezwykłości jakie
widziałem osobiście we Wszewilkach, lub
w okolicach tej wioski, a jakie opisałem w
tamtych punktach, wcale NIE są jedynymi
jakie zidentyfikowałem, że dane mi było je
doświadczyć w swoim życiu. Faktycznie
bowiem mogę teraz stwierdzić, że moje
życie było pełne niezwykłych zdarzeń
i obserwacji, jakich zupełnie NIE daje się
naukowo wytłumaczyć na bazie ustaleń
dzisiejszej oficjalnej tzw. "ateistycznej nauki
ortodoksyjnej". Co nawet ciekawsze, moje
badania ujawniają, że także większość
innych ludzi widzi i doświadcza podobnie
dużo równie niezwykłych zdarzeń i
manifestacji. Tyle, że typowo niemal zawsze
przytrafiają się im one w "intymny" sposób,
tj. kiedy w pobliżu brak jest innych świadków
jacy mogliby niezależnie potwierdzić potem
ich faktyczne zajście. Wszakże, zgodnie z
moimi badaniami, konfrontowanie ludzi z
takimi właśnie niezwykłymi zdarzeniami
jakie przeczą dzisiejszej naukowej wiedzy,
stanowi jedną z metod działania Boga, z
pomocą której Bóg osiąga aż cały szereg
swoich nadrzędnych celów naraz. Przykładowo,
Bóg m.in. pobudza nimi ludzi do poszukiwania
prawdy i do pogłębiania swojej wiedzy.
Dostarcza intymnych dowodów na swoje
istnienie. Egzaminuje też (testuje) każdą
osobę - np. sprawdza, czy osoba ta spełnia już
boskie wymogi zostania jednym z "żołnierzy
Boga". ("Żołnierze Boga" opisywani są
dokładniej m.in. w punkcie #B1.1 strony o nazwie
antichrist_pl.htm,
i w punktach #J3 i #J4 strony o nazwie
malbork.htm,
zaś ich opisy są dodatkowo rozwinięte w punkcie #D4 strony
dipolar_gravity_pl.htm,
oraz w punkcie #A3 strony
humanity_pl.htm.)
Itd., itp.
Gdyby dzisiejsi zawodowi naukowcy podjęli obiektywne
i rzeczowe badania naszego Boga, do jakich powinna
nakłaniać każdego miłość i szacunek do swego
stwórcy, wówczas ze zdumieniem by odkryli, że
nasz Bóg także znajduje
się pod naciskiem własnej sytuacji, zaś owa
sytuacja wymaga od Boga aby postawił sobie
dosyć klarowny zestaw celów, potem zaś z
żelazną konsekwencją zdążał do ich zrealizowania.
Owa sytuacja Boga, jaka wywiera na Niego
znaczny nacisk do stawiania sobie i do
realizowania określonych celów, wyjaśniona
jest najszerzej w punkcie #B1.1 strony o nazwie
antichrist_pl.htm.
Jednym zaś z następstw owej sytuacji jest,
że w interesie Boga leży wychowanie sobie
i wyszkolenie ludzi, na wysokiej jakości "żołnierzy
Boga". Pechowo dla nas, aby ktoś stał się
takim dobrym "żołnierzem Boga", najpierw musi
zostać przepuszczony przez niezbyt przyjemne
dla niego "szkolenie", po którym musi zdać
trudny egzamin sprawdzający czy już nabył
wymaganych umiejętności. To właśnie dla dania
nam takiego solidnego "szkolenia", Bóg stosuje
wobec ludzi zasadę wychowywania którą można nazwać
"zasadą odwrotności"
albo "zasadą przeciwstawności". Zasada ta stwierdza,
że "Bóg celowo stwarza
na Ziemi sytuacje, jakie są dokładnie odwrotne
do tych, które Bóg nakazuje ludziom utrzymywać
i którymi ludzie chcieliby i potrzebowaliby się
cieszyć, potem zaś obserwuje "czy" i "jak"
indywidualne osoby reagują na te sytuacje,
oraz "czy" i "jak" osoby te starają się je
naprawiać własnym wkładem
trudu i poświęceń".
Aczkolwiek owej jednej z fundamentalnych zasad
swego postępowania Bóg wcale NIE nazywa
"zasadą odwrotności", jednak zarówno treść Biblii,
jak i obserwacje życia utrwalone w mądrościach
ludowych, oraz oczywiście wyniki badań nowej
"nauki totaliztycznej", wszystkie one zgodnie
potwierdzają, że Bóg podniósł używanie owej
"odwrotności" do roli filozoficznego fundamentu
metod swego działania. Wszakże np. w Biblii
Bóg m.in. potwierdza, że ostatni będą pierwszymi,
że aby uzyskać wieczyste życie najpierw trzeba
umrzeć, że aby otrzymywać trzeba najpierw
nauczyć się dawać, itp. Z kolei mądrość ludowa
NIE tylko że np. upowszechnia przysłowie
"NIE ma takiego złego co by na dobre
NIE wyszło", ale także pozwala ustalić,
iż prawdą jest też jego odwrotność stwierdzająca
"NIE ma takiego
dobrego co by NIE zrodziło sobą jakiegoś zła"
(po więcej informacji w tej sprawie patrz linki podane na stronie
skorowidz.htm).
W końcu badania "totaliztycznej nauki" ustaliły,
że przykładowo tzw. "pole moralne" (zarządzane
przez Boga, zaś opisywane m.in. w punktach
#C4.2 i #C4.2.1 mojej strony
morals_pl.htm)
w krótkim terminie działa dokładnie odwrotnie niż
w długim terminie (przykładowo owo "pole moralne"
krótkoterminowo przeszkadza w realizowaniu działań
moralnych zaś dopomaga w realizowaniu postępowań
niemoralnych, podczas gdy długoterminowo nagradza
ono postępowania moralne zaś karze postępowania
niemoralne), ponadto to samo "pole moralne" powoduje,
że aby postępować moralnie trzeba z wysiłkiem wspinać
się w nim pod górę, zaś aby postępować niemoralnie
wystarczy bezwysiłkowo i przyjemnie ześlizgiwać się
w dół tego pola. Wszyscy też wiemy o bólach porodowych
towarzyszących radosnemu wydarzeniu narodzin
nowego człowieka, a także wiemy, że
"absolutnie nic NIE
ma tylko zalet lub tylko wad, a wszystko ma zarówno
dobre jak i złe następstwa".
Konsekwentne i nieprzerwane realizowanie na
Ziemi owej "zasady odwrotności" wcale NIE jest
ani takie proste ani takie łatwe. Aby bowiem ją
urzeczywistnić, Bóg zmuszony został do stworzenia
i nieustannego użycia aż całego szeregu narzędzi,
metod i sposobów działania, wszystkie z których
wysoce dramatycznie ukształtowują losy każdego
z nas. Osobiście zalecałbym tu czytelnikowi,
aby zapoznał się choćby z najważniejszymi z
nich - opisywanymi najszerzej w punkcie #C6
mojej odmiennej strony o nazwie
god_istnieje.htm.
Wszakże poznanie tych narzędzi, metod i sposobów
działania Boga pozwala nam lepiej zrozumieć zarówno
postępowanie naszego Boga jak i sytuację w której
my się znajdujemy. Tutaj jedynie nadmienię, że
to właśnie dla urzeczywistnienia owej "zasady
odrotności", Bóg zmuszony był uśmiercić w
opisanym Biblią potopie niemal wszystkich ludzi
i inne stworzenia jakie oryginalnie stworzył,
aby po tym bibilijnym potopie móc urzeczywistniać
życie wszystklich zaprojektowanych już na nowo
ludzi i innych stworzeń w zupełnie odmiennym czasie
jaki w punktach #C3 i #C4 swojej strony o nazwie
immortality_pl.htm
(a także we wstępie i w punkcie #G4 swej strony o nazwie
dipolar_gravity_pl.htm)
opisałem dokładniej pod nazwą "nawracalny
czas softwarowy" (tj. czas którym Bóg może
dowolnie zarządzać, nawracając, cofając, zatrzymując,
lub przyspieszając jego upływ kiedyklowiek
tylko tak zechce).
Ci z ludzi, którzy z sukcesem przejdą przez
szkolenie w/g owej "zasady odwrotności",
nabywają cech "żołnierzy Boga" zahartowanych
jak stal i wysoce moralnych, którym NIE są straszne
przeciwności losu i niepowodzenia, którzy reagują
właściwie na widok krzywdy, którzy nieustępliwie
walczą o sprawiedliwość, itd., itp. To z tego powodu
aż do niedawna, wychowawcza "zasada odwrotności"
była także stosowana np. przez arystokrację i elitę
rządzącą Anglii do wychowywania ich dzieci. W
celu jej wdrożenia, edukowali oni swoje dzieci przez
wysyłanie ich do specjalnych "boarding schools"
(tj. rodzaju "szkół z internatem"), gdzie żelazna
dyscyplina oraz dostęp jedynie do najbardziej
podstawowych środków życiowych, hartowały
te dzieci jak stal. Intrygujący jest przy tym "zbieg
okoliczności", że kiedy elita rządząca Anglii
zaprzestała wychowywania swych dzieci zgodnie
z ową "zasadą odwrotności", ponieważ warunki
w owych "boarding schools" zostały pozmieniane
z powodu interwencji "kochających matek", całe
byłe Imperium Brytyjskie jakie uprzednio posiadała
ona pod swymi rządami, po prostu się rozpadło.
Jak zaś nisko upadły do dzisiaj zasady wychowywania
dzieci w Anglii, opisuje to najlepiej niewielki artykuł
[1#F3] o tytule "More kids raised in 'chaos'
with 'guesting parents' " (tj. "więcej dzieci wychowywane
w 'chaosie' przez 'przechodnich rodziców' "),
opublikowany na stronie B2 nowozelandzkiej gazety
The Dominion Post
(wydanie z piątku (Friday), July 5, 2013). Artykuł
ten alarmuje, że w Anglii szybko wzrasta liczba dzieci
żyjących w chaotycznych domach, gdzie brak jest
jakiejkolwiek dyscypliny, struktury, regularnych
posiłków i czasów udania się do łóżka, przez które
to domy przewija się strumień 'przechodnich rodziców'.
Za to na szkoły zrzucane jest coraz więcej dodatkowych
obowiązków, w rodzaju nauki etykiety, zachowania,
etyki, punktualności, dyscypliny, przygotowania i dania
dzieciom śniadań i obiadów, itp. Co istotne, chociaż
ów artykuł raportuje sytuację z Anglii, pośrednio alarmuje
on też Nową Zelandię, w której dzieje się dokładnie tak samo.
Dla odmiany warto w tym miejscu też podkreślić, że np. maleńka
Korea Południowa,
w której do dzisiaj dzieci są wychowywane właśnie
zgodnie z ową nakazywaną nam przez Boga
"zasadą odwrotności", pomału staje się światowym
mocarstwem ekonomicznym.
Niestety, ostatnio coraz więcej ludzi zarzuca
wymagane od nas przez Boga metody wychowawcze,
oraz stara się wdrażać przeciwną do "zasady
odwrotności" metodę wychowywania dzieci,
która w punkcie #B5.1 strony o nazwie
will_pl.htm
opisana jest pod nazwą "zasada
cieplarniana". W zasadzie tej z dziećmi
postępuje się tak jak z roślinkami w cieplarniach, tj.
wogóle się ich NIE dyscyplinuje ani NIE nakłada na
nie żadnych obowiązków czy wymagań, za to się je
rozpieszcza i chroni przed praktycznie wszystkim,
daje się im praktycznie wszystko co tylko mieć
zechcą, oraz pozwala aby czyniły co tylko sobie
zakapryszą. Jednak życie wykazuje, że dzieci
wychowane w/g owej "zasady cieplarnianej"
wyrastają na snobków i egoistów, uganiających
się za łatwizną, szybkim zyskiem i przyjemnościami,
których załamuje każde niepowodzenie, którzy
mieszkają z rodzicami aż do czasu kiedy ich
matki same zaczynają potrzebować pomocy i którzy
tylko czekają na okazję aby uciec przed prawdziwym
życiem poprzez popełnienie samobójstwa.
Dla przepuszczenia ludzi przez wymagane "szkolenie"
wynikające z nieustannego wdrażania na Ziemi
owej "zasady odwrotności", Bóg wykorzystuje
swoje panowanie nad "nawracalnym czasem
softwarowym" w którym my żyjemy, możliwość
synchronizowania przyszłych zdarzeń, oraz
zdolność do cofania czasu - jakie umożliwia Bogu tzw.
"omniplan" opisywany w punkcie #C4 strony o nazwie
immortality_pl.htm.
Stąd poprzez odpowiednie zaprojektowanie
i zesynchronizowanie przyszłych zdarzeń,
Bóg powoduje, że np. przywódcami i menagerami
niemal zawsze zostają najmniej rozumiejący,
zdolni i moralni, oraz najwięksi przeszkadzacze -
tak, że niemal wszystko co będą oni czynili wymagało
będzie potem naprawy. Bóg powoduje także,
iż jako reguła rozgłos i sławę uzyskują tylko
osoby o których Bóg z góry wie, że w przyszłości
okażą się wysoce niemoralne - a stąd, że wywrą
one niekorzystny wpływ na swoich wielbicieli.
To właśnie dla celów takiego "szkolenia" Bóg
tak synchronizuje przyszłość, żeby opiekę nad
pieniędzmi i decyzje o zarobkach przyznawano
osobom o najwyższej zachłanności i najniższej
moralności. W tym samym celu, wszystko co
jest nieprawdą otrzymuje hałaśliwą reklamę,
zaś poznawanie każdej prawdy jest blokowane
i wyciszane. Itd., itp. - po więcej szczegółów
patrz punkt #C6 na w/w stronie o nazwie
god_istnieje.htm.
W rezultacie, ci ludzie którzy pragną żyć moralnie,
pokojowo i zgodnie z nakazami Boga, muszą
ciężko harować aby nieustannie naprawiać
ową celowo wypaczaną sytuację, nabywając
dzięki temu wymaganych cech "żołnierzy
Boga". Natomiast owi pozostali ludzie, którzy
wybierają łatwiznę w swym życiu, płyną z
prądem i korzystają z tak celowo powypaczanej
sytuacji, są stopniowo eliminowani przez Boga zgodnie
z "zasadą wymierania najniemoralniejszych"
opisywaną w punkcie #B1 strony o nazwie
changelings_pl.htm,
oraz zgodnie z wyłożonymi w Biblii zasadami tzw.
"sądu ostatecznego" komentowanymi w punkcie #J3 strony
malbork.htm.
Oczywiście, nieustanne wdrażanie owej "zasady
odwrotności" zagraża wejściem całej ludzkości
w niekończący się okres zdziczenia i niemoralności.
Bóg jednak umiejętnie zapobiega temu niebezpieczeństwu
poprzez użycie kilku metod zaradczych, w rodzaju
metody "zwalczania niemoralności przez samą
ową niemoralność" opisanej w punkcie #T1 strony o nazwie
humanity_pl.htm,
czy "zasady wymierania najniemoralniejszych"
opisywanej w punkcie #G1 strony o nazwie
will_pl.htm.
Innymi słowy, jeśli ktoś postępuje niemoralnie,
Bóg poddaje go działaniu niemoralnych następstw
jego postępowania, potem zaś egzaminuje czy
osoba ta wyciągnęła już właściwe wnioski ze swoich
doświadczeń. Jeśli zaś osoba ta nadal upiera się przy
niemoralności, wówczas jest eliminowana poprzez
zakończenie jej życia. Ponadto, w praktycznie
każdej religii Bóg podkreśla, że ci z ludzi którzy
NIE spełnią wymogów jakie Bóg na nas nakłada,
będą wyeliminowani z następnego stadium realizacji
boskich celów i planów - tak jak to wyjaśnia punkt #J3 strony
malbork.htm,
zaś ilustruje "Tabela #A1" z punkt #A3 strony
humanity_pl.htm.
Niestety, w dzisiejszych czasach gro ludzi ignoruje boskie
wymogi i haniebnie "oblewa" boskie egzaminy. Wszakże
typowo bez zastanowienia ignorują oni np. cuda i
niezwykłości z jakich odnotowania i zinterpretowania
są właśnie egzaminowani, potem zaś szybko
o nich zapominają. Aby więc przypomnieć tu
czytelnikowi, co niezwykłego mogło się zdarzyć
i w jego własnym życiu, oraz aby pobudzić
w nim przemyślenia na temat "dlaczego Bóg
poddał go takiemu doświadczeniu", poniżej
wyszczególnię najbardziej reprezentacyjne
przykłady tych cudów i zdarzeń
niewyjaśnialnych na bazie starej oficjalnej
"ateistycznej nauki ortodoksyjnej", które mi
osobiście się przytrafiły, zaś które opisałem
już we wskazanych poniżej swoich publikacjach.
(Podobnych bowiem cudów i niezwykłych
przypadków zaistniało w moim życiu znacznie
więcej, tyle że opisy NIE wszystkich z nich są
już gdzieś opublikowane, a stąd dostępne do
poczytania.) Oto one:
1.
Obserwacja księżyco-podobnego obiektu toczącego się ze
wschodu na zachód po północnej stronie wszewilkowskiego
nieba (1954 rok) - opisana nieco szerzej w punkcie
#H1 poniżej. Obserwacja ta podkreśla, że wiele zdarzeń
i zjawisk jakie w swoim życiu doświadczamy, tylko została
celowo upozorowana na coś powszechnie nam znanego,
jednak faktycznie kryje w sobie istotne zagadki. Natomiast
szkolenie i egzamin jakiemu my jesteśmy poddani polegają
na nauczeniu się jak owe zagadki wypatrzyć i zinterpretować.
(Po inny przykład podobnej zagadki patrz strona
wtc_pl.htm.)
2.
Deszcz z żywych rybek (1954 rok) - już opisany
szerzej w punkcie #F2 powyżej, a także w podpisie
pod "Fot. #F2". Późniejsze analizy tego deszczu pozwoliły
mi m.in. ustalić, że wszelkie działania Boga są celowo
tak dokonywane, aby zawierały one w sobie materiał
dowodowy pozwalający na ich wyjaśnianie na co najmniej
3 odmienne sposoby opisane w punkcie #C2 strony o nazwie
tornado_pl.htm.
Natomiast nasze szkolenie i egzamin sprowadzają się do
nabycia umiejętności właściwego wyjaśnienia sobie ich
powodów i faktycznego mechanizmu ich realizacji.
3.
Atak zmory (1955 rok). Doświadczyłem go nocą
kiedy byłem w wieku około 9 lat. Wiedza o owych "zmorach"
zdolnych do latania w powietrzu, jaką nabyłem poprzez
dyskutowanie swoich doświaczeń z innymi chłopcami
i innymi ludźmi, opisałem szerzej w punkcie #H3 poniżej
na tej stronie. Dla mnie atak tej zmory był ilustracją,
że ludzie wcale NIE są jedynymi istotami człekokształtnymi
jakie można spotkać na Ziemi, oraz był też "namacalnym"
potwierdzeniem, że gro tego co stwierdza ludowy folklor
bazuje na prawdzie.
4.
Zniszczenie bębna przez wygłupiającego się kolegę -
czyli kluczowy przypadek jaki potem pozwolił mi odnotować,
że każda moja próba zmiany przeznaczonego mi losu
była zmyślnie udaremniana (1963 rok). W młodości
zawsze chciałem zostać muzykiem. Na początku więc
11 klasy swego liceum
zorganizowałem zespół muzyczny z tych kolegów
i koleżanek licealnych, którzy umieli grać na jakimś
instrumencie. Instrumenty muzyczne wypożyczyliśmy z
Domu Kultury w Miliczu,
zaś po lekcjach trenowaliśmy tam z zapałem. Ja trenowałem
aby zostać perkusistą. Niestety, jednego dnia byłem
zbyt zajęty aby przybyć na nasz trening, zaś pozbawieni
mojego nadzoru koledzy zamiast trenować zaczęli
się wygłupiać. Jeden z nich usiłował stanąć na rękach
na krześle, jednak upadł tak pechowo, że nogami rozbił
najdroższy bęben naszej perkusji. W rezultacie Dom
Kultury odmówił nam dalszego dostępu do instrumentów,
zaś nasz zespół muzyczny się rozpadł. Tamten przebieg
zdarzeń, a także szereg innych przypadków udaremniania
moich prób ucieczki przed swym przeznaczeniem,
opisałem w podrozdziale A19, oraz w podpisach pod
"Fot A4" i "Fot. A5", z mojej najnowszej
monografii [1/5].
Gdyby NIE tamto rozbicie bębna, zamiast dzisiaj badać
metody działania Boga i spisywać niniejszy raport,
zapewne raczej bym zabawiał swoją muzyką pijaną
gawiedź w knajpach. Potem odnotowałem, że w moim
życiu powtarzalnie kiedykolwiek
czyniłem coś, co prowadziło do zejścia z przeznaczonej
mi drogi życiowej, zawsze zdarzał się jakiś przypadek,
który przywracał mnie na tą drogę. Przykład
innego tego typu zdarzenia, kiedy to prowokacja
komunistycznej policji spowodowała usunięcie ze
studiów sporej grupy moich uczelnianych kolegów,
opisałem w punkcie #E5 swej strony o nazwie
rok.htm,
oraz w punkcie #F2 swej strony o nazwie
wroclaw.htm.
W rezultacie analiz wszystkich tego typu zdarzeń,
byłem później w stanie rozpracować zasadę na jakiej
działa nasze "przenaczenie" - dynamicznie egzekwowane
tzw. "omniplanem" opisanym w punkcie #C4 strony o nazwie
immortality_pl.htm.
Ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że Bóg pragnie
wychować na efektywnych "żołnierzy Boga" tak
dużo muzyków i innych artystów, jak to tylko możliwe.
Jednak z moich badań wynika, że zostanie twórczym
muzykiem, czy jakimkolwiek innym twórczym artystą
(np. malarzem, aktorem, piosenkarzem, pisarzem,
poetą, itp.) NIE jest obwarowane przez Boga aż tyloma
wymogami i warunkami, co zostanie twórczym odkrywcą
(naukowcem), czy twórczym wynalazcą. Przykładowo,
w przeciwieństwie do odkrywców czy wynalazców,
artystów Bóg NIE gnębi tzw. "przekleństwem
wynalazców" opisywanym np. w punkcie #H2 strony o nazwie
free_energy_pl.htm.
Twórczy artyści wcale też NIE muszą być pedantycznie
moralni (tak jak muszą być twórczy odkrywcy czy
wynalazcy), NIE muszą przejść przez rygorystycznie
zaplanowaną drogę życiową, warunki w jakich są
wychowywani NIE muszą być aż tak starannie sterowane
przez Boga, itd., itp. Innymi słowy, dla właściwego
wychowania twórczych artystów Bóg NIE jest
zmuszony zainwestować aż tylu zmian i udoskonaleń
w swoim "omniplanie", jak dla wychowania twórczych
odkrywców czy wynalazców. To zaś oznacza, że
w oczach Boga, wpływ artystów na naszą cywilizację
jest oceniany jako NIE tak istotny, jak wpływ odkrywców
czy wynalazców. Także funkcje jakie artyści są w
przyszłości zdolni wypełniać jako "żołnierze Boga"
wyraźnie NIE są aż tak istotne dla Boga. To zaś
wyjaśnia dlaczego, znając przeszłość, Bóg aż tak
zdecydowanie uniemożliwiał mi zostanie muzykiem,
oraz udaremniał mi też wszelkie inne próby zejścia
z zaplanowanej dla mnie drogi życiowej.
5.
Atak i poranienie przez gryfa (1964 rok) -
opisany w punkcie #H1 poniżej na tej stronie.
Ponieważ dzisiejsza tzw. "ateistyczna nauka ortodoksyjna"
naucza nas już począwszy od szkoły, że stworzenia takie
jak "gryf" jakoby NIE istnieją, fakt że ja widziałem gryfa,
a nawet zostałem przez niego poraniony, dokumentował
mi naocznie, że w wielu przypadkach, to co nauka stwierdza
mija się z prawdą.
6.
Konwersacja z duchem krzyżackiego komendanta Olsztyna,
który twierdził że zabił mnie podczas pojedynku w czasach
mojej poprzedniej inkarnacji (1969 rok). Konwersację z tym
duchem, a także moje późniejsze sprawdzenia prawdy jego twierdzeń,
opisałem w punktach #J1 do #J3 mojej strony internetowej o nazwie
malbork.htm.
Odnotuj, że moje wysiłki aby sprawdzić prawdę stwierdzeń owego
ducha, wiodły mnie przez całą serię innych równie niezwykłych doświadczeń.
Szokująco, po wielu latach się okazało, że prawdopodobnym
celem zaistnienia tej konwersacji było nakłonienie mnie do
prowadzenia badań jakie udokumentowały mi faktyczne
nieistnienie reinkarnacji.
7.
Odnotowanie zamiany kluczowego słowa "business"
w wydrukowanym tekście raportu z uprowadzenia
do UFO który właśnie studiowałem (1983 rok).
Aby zamiana ta mogła być dokonana, ktoś musiał
być w stanie cofnąć czas do tyłu. Tą przełomową
dla moich poglądów zamianę opisałem dokładniej
w podrozdziale UB1 z tomu 16 mojej najnowszej
monografii [1/5].
Później odnotowałem aż cały szereg dalszych zmian
wprowadzanych do zdarzeń i obiektów jakie już
zaistniały w przeszłości. Niektóre z nich opisalem
też poniżej w podpunktach jakie tu nastąpią. Wszystkie
one razem wzięte udowodniły mi ilustracyjnie, że
czas ma softwarowy charakter, że daje się go cofać
do tyłu, oraz że dla wybranych ludzi czas faktycznie
jest wielokrotnie cofany do tyłu, zaś przebieg i wyniki
ich życia są powtarzalnie korygowane - tak jak wyjaśnia
to nam cytat z
Biblii
dyskutowany w punkcie #B4.1 strony
immortality_pl.htm.
8.
Aż kilka obserwacji UFO (pierwsza w 1985 roku). Obserwacje
te opisałem m.in. w podrozdziale VB4.1.1 mojej nieco starszej
monografii [1/4].
Zdjęcie i opisy jednego wehikułu UFO, który ukrywał się
we wnętrzu technicznie wytwarzanej przez siebie chmury,
opisałem i pokazałem w punkcie #C1 i na "Fot. #C1" ze strony
cloud_ufo_pl.htm.
9.
Wielokrotne odnotowanie zmian położenia wieży w
Oamaru z Nowej Zelandii (1988 do 2008 rok).
Wieża ta czasami przylegała do kaplicy, innymi razami
stała oddalona o około dwóch metrów od owej kaplicy.
Jej ostatnie zdjęcie, jakie wykonałem w lutym 2008 roku
i pokazałem na "Fot. #D2" z punktu #D2 strony o nazwie
newzealand_pl.htm,
pokazuje tę wieżę kiedy jest ona częściowo wbudowana
w obręb ściany tego kościoła. Jednak kiedy poprzednim razem
przejeżdżałem obok niej w 2006 roku, stała ona w odległości
jakichś 2 metrów od bocznej ściany owego kościoła.
10.
Cudowne ocalenie ze strzelaniny w
Aramoana
(1990 rok). Dokładnie opisane jest ono w
punkcie #77 z podrozdziału W4 w tomie 18 najnowszej
monografii [1/5],
oraz w punkcie #77 z podrozdziału A4 w tomie 1 nieco starszej
monografii [1/4],
zaś krótko wzmiankowane w punkcie #M3 strony
fe_cell_pl.htm.
Tamto moje ocalenie było tylko jednym z około
30 przypadków kiedy w swoim życiu "ocierałem się
o śmierć" i przeżyłem jedynie dzięki najróżniejszym
"przypadkom" lub "zbiegom okoliczności". (Inny
przypadek z 1957 roku, kiedy to moja czapka na
głowie została przestrzelona z dubeltówki we wsi
Cielcza, opisany m.in. w punkcie #B1 strony
pajak_jan.htm.)
Jednak tylko ten jeden przypadek z Aramoana nosił
aż szereg wyraźnych cech "cudu". Jego analizy
pozwoliły mi później ustalić, że faktycznie to każdy
przypadek czyjegoś ocalenia od śmierci jest
następstwem bezpośredniej interwencji Boga
i dowodem iż Bóg ceni życie danej ocalanej osoby.
11.
Przeglądanie w bibliotece w Dunedin (Nowa Zelandia)
książki, o której następnego dnia się okazało, że owa
biblioteka nigdy jej NIE posiadała (1991 rok).
Przypadek ten opisałem m.in. w (3) z podrozdziału
V5.1 mojej nieco starszej
monografii [1/4].
Było to kolejne z owych zdarzeń, które naocznie mi ilustrowały
i utwierdzały w przekonaniu, że przez czas daje się podróżować
do tyłu, oraz że daje się eliminować lub zmieniać zdarzenia
które zaszły juz uprzednio. Niezupełną prawdę wyraża więc owo
stare polskie przysłowie, że "to co się stało już się nie odstanie".
12.
Obserwacje bezkrwawego przebijania i cięcia ludzkiego
ciała podczas hinduskiego święta
"Thaipusam",
kiedy to zadane wówczas rany same się im zamykały i natychmiast
goiły (pierwsza miała miejsce w 1994 roku - święto to bowiem
obserwowałem aż kilkakrotnie). Obserwacje te opisałem
dokładniej w podpisie pod "Fot. #B1ab" ze swojej strony o nazwie
god_pl.htm,
oraz w podpisie pod "Fot. #E4ab" ze swojej strony o nazwie
soul_proof_pl.htm.
Upewniły mnie one, że podobnie jak cała nasza rzeczywistość
fizyczna, także nasze ciało jest formowane i sterowane przez
odpowiednie naturalne programy (software), a stąd może być
łatwo transformowane i uzdrawiane tymi programami. Więcej
informacji o owych programach zawierają punkty #C1 do #C3 strony
soul_proof_pl.htm.
13.
Obserwacje ludzi maszerujących na bosaka po rozpalonych
do czerwoności węglach (było ich aż kilka, pierwsza w 1994 roku).
Opisałem je dokładniej w podpisie pod "Fot. #E3ab" ze swojej strony o nazwie
soul_proof_pl.htm.
Odnotowałem wówczas, że cechy owych spacerów po
rozpalonych węglach, unieważniają wszystkie ich fizykalne
wyjaśnienia upowszechniane oficjalnie przez starą "ateistyczną
naukę ortodoksyjną".
14.
Doświadczenie cudownego uzdrowienia (1995 rok).
Opisałem je m.in. w punkcie #E3 strony o nazwie
malbork.htm.
Jak potem się okazało, celem owego uzdrowienia było
przyszłe umożliwienie mi rozumowego docieknięcia,
dlaczego Bóg w Biblii podkreśla iż jest "zazdrosnym
Bogiem", oraz zabrania ludziom modlenia się i kierowania
swych próśb do kogokolwiek lub czegokolwiek innego niż
sam Bóg - tak jak wyjaśnia to punkt #J4 strony o nazwie
malbork.htm.
(Jakże bowiem w przyszłości Bóg mógłby polegać na
lojalności i wierności "żołnierza Boga", który to żołnierz
w każdej chwili byłby gotów zacząć się modlić i oddawać
cześć jakimś innym Bogom czy istotom?)
15.
Wejście w Warszawie do kościoła który w Warszawie
wcale NIE istnieje (1995 rok). Opisałem je w punkcie #E3 strony o nazwie
malbork.htm,
oraz w punkcie #D6.1 strony o nazwie
timevehicle_pl.htm.
Zilustrowało mi ono, że otaczająca nas rzeczywistość fizyczna
jest formowana łatwo zmienialnymi naturalnymi programami,
a stąd może ona być dowolnie transformowana przez Boga.
16.
Wizyta w świątyni Sai Baby w której pokazano mi i
wyjaśniono samorzutne narastanie świętego popiołu
"vibhuti"
na portretach Sai Baby (1997 rok). Cud ten
dyskutuję w podrozdziale VB5.3.3 z tomu 17 oraz
w podrozdziale I3.5 z tomu 5 mojej nieco starszej
monografii [1/4].
W połączeniu z wiedzą o niemoralności wielu posunięć
Sai Baby, dostarczyło mi ono materiału do przemyśleń
o powodach "symulowania" niemoralnych działań tzw.
podmieńców.
17.
Osobiste doświadczenie tzw. "totaliztycznej nirwany" (1997 rok).
Owa nirwana to unikalny rodzaj uczucia obezwładniającej
nas szczęśliwości, które każda osoba może wypracować
sobie w tym życiu fizycznym, zaś które pojawia się w chwili kiedy tzw.
energia moralna
zgromadzona w naszym przeciw-ciele
zaczyna się wylewać z przeciw-ciała
i rozlewać po naszym ciele fizycznym.
Nirwanę odczuwa
się mniej więcej tak samo, jakby odczuwało
się rodzaj silnego orgazmu, który ma możność
aby trwać bez końca. Swoją nirwanę
opisałem szerzej m.in. na stronie internetowej
nirvana_pl.htm,
a także w rozdziale JE z tomu 8 mojej najnowszej
monografii [1/5]
(upowszechnianej zainteresowanym czytelnikom za darmo
z mojej strony o nazwie
tekst_1_5.htm).
Nirwana jest aż tak potężnym zadośćuczynieniem
za nasz trud prowadzenia wysoce moralnego życia
i wykonywania działalności pomocnej innym ludziom,
że w przyszłości jest ona w stanie zastąpić dzisiejsze
pieniężne wynagradzanie za wykonywaną pracę.
18.
Odwrócenie osobiście oglądanego przezemnie wyburzenia
domu i prawdopodonej śmierci jego właściciela (1998 rok i 2008 rok).
Opisałem je m.in. w punkcie #D6 na mojej stronie internetowej o nazwie
timevehicle_pl.htm,
a także na niemal całej stronie o nazwie
boiler_pl.htm.
Pozwoliło mi ono doświadczyć, jak to się czuje kiedy
oglądamy od środka stary dom, który znaliśmy poprzednio,
zaś którego stopniowe wyburzanie oglądaliśmy wcześniej
na własne oczy.
19.
Zetknięcie się z najbardziej przekonywującym
przypadkiem kiedy śmierć mojego znajomego została
anulowana poprzez cofnięcie do tyłu jego czasu (1998 rok).
Przypadek ten opisałem dokładniej w #4D z
podrozdziale I4.1.1 z tomu 5 mojej najnowszej
monografii [1/5],
zaś skrótowo streściłem go w punkcie #H2 totaliztycznej strony o nazwie
god_proof_pl.htm.
Niezależnie od tego przypadku, osobiście zetknąłem
się także z trzema dalszymi ludźmi, którzy opowiedzieli
mi jak ich śmierci też były anulowane w podobny sposób.
20.
Zjedzenie lodów w lodziarni z Kuala Lumpur, o której
potem się okazało, że w nowym przebiegu czasu nigdy
jej tam NIE było (1999 rok). To szokujące zdarzenie
o charakterze cudu, doświadczone wspólnie z moją
obecną żoną
(wówczas będącą jeszcze moją sympatią),
opisałem dokładniej m.in. w punkcie
#D6 na swej stronie internetowej o nazwie
timevehicle_pl.htm.
Wyjątkowość tamtego przypadku polega na tym,
że typowo niezwykłe zdarzenia mają miejsce kiedy
NIE ma z nami świadków jacy mogliby je nam
potem dodatkowo potwierdzać, a stąd utwierdzać
nas w pewności ich zaistnienia. Tamto więc
zaistnienie cudu kiedy byłem właśnie w towarzystwie
przyszłej żony, a stąd kiedy miałem dodatkowego
świadka dla tego wydarzenia, wyjaśniam faktem,
iż w owym czasie ja już byłem absolutnie pewny,
że czas może być cofany do tyłu, a stąd że zdarzenia
które już zaszły w przeszłości ciągle mogą być zmieniane.
Natomiast dla mojej przyszłej żony tamto zdarzenie
miało zapewne być ilustracją, że cuda i niezwykłości
faktycznie zachodzą powtarzalnie w naszym otoczeniu
i że zawsze należy je odnotowywać, nazywać
po imieniu (tj. "cudami"), oraz wyciągać wnioski
z ich zaistnienia.
21.
Obserwacje praktykujących tzw. "kung-fu" jak m.in.
swoimi głowami rozbijali oni w pył stalowe pręty (2003 rok).
Opisałem je dokładniej w punkcie #E7 ze swojej strony o nazwie
soul_proof_pl.htm.
Ilustrowała i dokumentowała ona dla mnie działanie
inteligentnej "energii moralnej", której istnienie i cechy
odkryłem i opisałem już wcześniej - patrz punkt #C4.3
na stronie o nazwie
morals_pl.htm.
22.
Odkrycie w muzeum
Te Papa
z Wellington, modelu starożytnego urządzenia do
zdalnego wykrywania nadchodzących trzęsień ziemi,
dla przebadania którego to urządzenia uprzednio
byłem gotowy wybrać się aż do Chin (2003 rok).
Odkrycie modelu tego urządzenia wystawionego do
oglądania w odległości krótkiej jazdy miejskim autobusem
od mojego mieszkania było aż tak niezwykłe, że dosłownie
przypominało mi ono to powszechnie powtarzane w Polsce
przysłowie, stwierdzające że "ponieważ Mohamed nie
mógł przybyć do góry, góra sama przybyła do Mohameda".
Mianowicie, kiedy w 1993 roku podjąłem profesurę
na Uniwersytecie Malaya w Kuala Lumpur, Malezja,
od miejscowych Chińczyków usłyszałem kilka opowiadań
o cudownej fontannie zbudowanej w Chinach w starozytnych
czasach. Fontanna ta podobno umiała odczytywać
treść zapisów ze strumienia energii przez Chińczyków
nazywanej "chi", zaś na podstawie informacji zawartej
w tej energii potrafiła ona ostrzegać ludzi iż właśnie
zbliża się niszczycielskie trzęsienie ziemi. Dawała
przy tym ostrzeżenie z wystarczającym wyprzedzeniem
czasowym aby umożliwić ludziom efektywną ucieczkę.
Opowiadano także, że model tej fontanny ciągle można
sobie oglądnąć w Chinach w jednym z klasztorów buddyjskich.
Mnie tak zaintrygowały tamte opowiadania Chińczyków,
że postanowiłem polecieć do Chin aby ową fontannę
sobie oglądnąć, a jeśli się da to i przebadać. Niestety,
na wybranie się do Chin NIE bardzo starczało mi
pieniędzy, a ponadto NIE zdołałem ustalić gdzie dokładnie
w ogromnych Chinach wystawiony jest do oglądania
model tego cudownego urządzenia. Niespodziewanie
jednak, na początku 2003 roku model tego urządzenia
znalazłem w muzeum "Te Papa" niedaleko od swojego
mieszkania. Po jego znalezieniu odkryłem także, że jest
ono relatywnie dobrze opisane i zilustrowane w internecie pod nazwą
Sejsmograf Zhang Henga.
Mogłem więc dokładnie rozpracować jak faktycznie ono
działa - oraz opisać swe wyniki jego badań w punktach
#D1 do #G1 strony o nazwie
seismograph_pl.htm.
Później uświadomiłem sobie, że tamto zdarzenie wcale
NIE było jedynym tego rodzaju. Przykładowo, kiedy
teoretycznie analizowałem potencjalne następstwa
eksplozji wynalezionego przez siebie
magnokraftu,
nagle w podobny sposób zostało mi podsunięte do zbadania
miejsce eksplozji wehikułu UFO koło Tapanui.
W wyniku analiz aż całego szeregu takich "zbiegów
okoliczności", zdołałem potem odkryć, że jedna
z metod działania Boga polega właśnie na tym, iż
każdej osobie Bóg podsuwa
do oglądnięcia i przebadania materiał dowodowy
jaki potwierdza to w co osoba ta silnie wierzy, jednak
jeśli w wyniku tego podsunięcia osoba ta dochodzi
potem do odkrycia jakiejś istotnej prawdy, wówczas
Bóg ustawia na drodze do upowszechnienia tego
odkrycia wszystkie przeszkody jakie istnieją w miejscu
działania tej osoby. Pierwszy segment
tej brzemiennej dla nas w skutki metody postępowania
Boga opisałem w punkcie #A2.2 strony
totalizm_pl.htm.
Natomiast zasadę działania drugiego segmentu tej
metody Boga opisałem pod nazwą "przekleństwo
wynalazców" w punkcie #G1 swej strony o nazwie
eco_cars_pl.htm.
23.
Ujrzenie obrazów kościelnych, które potem okazały się
tam nieistniejące (2006 rok). Przypadek ten opisałem
dokładniej m.in. w punkcie #D6 na mojej stronie internetowej o nazwie
timevehicle_pl.htm.
Był to kolejny z całej serii przypadków kiedy to co zaszło
w przeszłości uległo potem zmienieniu w następnym
przebiegu cofniętego czasu. Przypadek ten dodatkowo
więc mnie utwierdził w pewności, iż wyjaśniam poprawnie
ów softwarowy mechanizm działania czasu, jaki opisałem
pod nazwą "omniplan" w punkcie #C3 swej strony o nazwie
immortality_pl.htm.
24.
Pobyt w budynku w 2008 roku, którego wyburzenie uprzednio
prześledziłem w 1998 roku. Był to dom nowozelandzkiego
wynalazcy o nazwisku Peter Daysh Davey (senior).
Opisałem go w punktach #A2, #C2 i #D2 strony
boiler_pl.htm,
w punkcie #E5 strony
free_energy_pl.htm,
a także w (4) z punktu #D6 strony
timevehicle_pl.htm.
25.
Zabranie mnie do Stawczyka dalekiej przyszłości
(2009 rok). W punkcie #C4 strony
stawczyk.htm,
a także w punkcie #J3 strony
wszewilki_jutra.htm,
opisałem zdarzenie kiedy zostałem zabrany na
wycieczkę do rodzinnej wsi w dalekiej przyszłości -
posądzam że około 2222 roku. Utwierdziło mnie
ono co do prawdy moich uprzednich odkryć, że
przyszłość jest już od dawna zaprogramowana i
zdefiniowana, a stąd że podróżowanie w czasie
może następować zarówno do przeszłości jak i
do przyszłości. To z kolei pozwoliło mi z jeszcze większą
precyzją rozpracowywać i wyjaśnić działanie "omniplanu"
opisywanego w punkcie #C3 i #C4 strony o nazwie
immortality_pl.htm.
26.
Odkrycie i następne potwierdzenie materiałem dowodowym, że miasteczko
Petone
(w którym ja mieszkam) jest chronione przez Boga
przed wszelkimi kataklizmami, ponieważ w zasięgu
jego zniszczenia mieszka wymaganych przez Boga
tzw. "10 sprawiedliwych" (2010 rok). Materiał
dowodowy, który to potwierdza, zestawiłem w
punktach #I3, #I3.1 i #I5 swej strony o nazwie
petone_pl.htm -
będących powtórzeniem punktów #I3 i #I5 ze strony o nazwie
day26_pl.htm.
Ponadto, swe osobiste przeżycia z dziwnego trzęsienia
ziemi o nadprzyrodzonych cechach, które miało miejsce
o północy dnia 13 listopada 2016 roku, a które też
potwierdziło faktyczność owej boskiej ochrony miasteczka
Petone, bowiem naokoło Petone zrujnowało ono
budynki rządowe, supermarkety, centralne siedziby
kilku instytucji, oraz niektóre domy bezrobotnych,
jednak w samym Petone pozostawiło budynki
nienaruszone, opisałem w punkcie #R2 strony o nazwie
quake_pl.htm.
Odkrycie owo jest ogromnie istotne w dzisiejszych czasach,
kiedy to dla skorygowania niemoralności, ludzkość jest coraz
częściej trapiona najróżniejszymi kataklizmami. Wskazuje ono
bowiem aż kilka wysoce efektywnych metod, bazujących na
moralności, z pomocą jakich praktycznie każda społeczność
może się relatywnie łatwo obronić przed kataklizmami jakie jej
zagrażają. Metody te zostały opisane na stronach
petone_pl.htm i
quake_pl.htm.
27.
Ujrzenie dnia 2018/4/25 "płonącego krzewu" wodorostu
ukazanego mi na żwirowej plaży w Petone (oraz następne
przeanalizowanie cech, wymowy i wiadomości tym ukazaniem
mi przekazanej), który to krzew mi pokazywał zachowania
"błędnego ognika" oraz telepatycznie ze mną się sprzeczał.
Całe to zdarzenie, wraz z wnioskami jakie dają się z niego
wyciągnąć, opisałem i zilustrowałem w punkcie #J3 z mojej strony o nazwie
petone_pl.htm
oraz we wpisie numer #296 z blogów totalizmu - tj. wpisie
dostępnym do poczytania, między innymi, w "tomie U" mojej
publikacji [13].
* * *
Wszystkie powyższe cuda, niezwykłości i manifestacje
analizowałem potem naukowo aby wypracować dla nich
wyjaśnienie jakie byłoby najbardziej zgodne z tymi ich atrybutami,
które osobiście zaobserwowałem. Analizy te wykazały,
że pochodzenie aż kilku z tych manifestacji (np. obserwacji
księżyco-podobnego obiektu raportowanej w "1" powyżej)
daje się wyjaśnić na cały szereg najróżniejszych sposobów -
stąd pozostają one dla mnie ciągle niewyjaśnionymi
niezwykłościami. Jednak wyniki moich analiz niektórych
z powyższych niezwykłości, pozwalają aby wręcz zakwalifikować
je do kategorii "cudów". Te więc z powyższych
niezwykłości jakie zaistniały w moim otoczeniu, a jakie
w rezultacie moich badań dokumentują się iż z całą
pewnością posiadały one atrybuty "cudów", wyszczególniłem
oddzielnie w punkcie #H2 totaliztycznej strony o nazwie
god_proof_pl.htm -
poświęconym cudom jakie ja osobiście doświadczyłem.
Jak z tamtego wyszczególnienia wynika, tylko jedna
osoba w przeciągu swego życia typowo doświadcza
zadziwiająco wiele cudów - tyle, że brak u wielu ludzi
zdolności do zmiany swoich poglądów powoduje, iż zwykle
ludzie ci natychmiast potem ignorują te cuda i szybko
o nich zapominają.
Zgodnie z moimi badaniami, doświadczanie podobnego
rodzaju "niezwykłości" przez praktycznie każdą
osobę, przez Boga jest używane m.in. jako rodzaj
standardowej metody ukierunkowywania życia tej osoby.
Wszakże to tego rodzaju zjawiska inicjują u ludzi ich
prywatne poszukiwania prawdy oraz zainteresowania
jakie czasami trwają u nich przez resztę zycia -
np. patrz punkt #J1 na stronie o nazwie
malbork.htm.
Dlatego z punktu widzenia Boga jest ogromnie istotnym jak
dana osoba reaguje na tego typu cudowne zjawiska i manifestacje.
Wszakże najgorszą reakcją jaką ktoś może wykazywać,
jest pozostawanie wobec tych cudów obojętnym, NIE
raportowanie ich nikomu, oraz ich szybkie zapominanie.
Aby wyjaśnić też tutaj "dlaczego?" ignorowanie i zapominanie
doświadczeń tego typu zjawisk jest najgorszą z możliwych
reakcji na nie, rozważmy tu jako przykład jeden z powodów
dla których Bóg konfrontuje ludzi z takimi niezwykłościami.
Przykładem tym jest użycie przez Boga tego typu niezwykłości,
jako testu czy egzaminu mającego ustalić, czy dana
osoba jest już wystarczająco spostrzegawcza, mądra
i dociekliwa, aby w przyszłości Bóg mógł jej powierzyć
funkcję "żołnierza Boga" - opisaną w punkcie #B1.1 strony
antichrist_pl.htm.
Jak bowiem się okazuje, praktycznie niemal każda osoba,
w tym i czytający te słowa, jest poddawana temu testowi
w swoim zyciu i doświadcza podobną liczbę niezwykłości
jak liczba ujawniona powyżej - tyle że wielu ludzi typowo
je przeacza lub ignoruje i natychmiast o nich zapomina.
Tymczasem od tego, jak ktoś zareagował i zareaguje
podczas ich ujrzenia lub doświadczenia, może zależeć
co z osobą tą się stanie w jej następnym życiu - tak jak
wyjaśniam to w punkcie #J3 strony o nazwie
malbork.htm.
Wszakże osoby demonstrujące Bogu bezmyślność,
brak spostrzegawczości, brak dociekliwości, głupotę,
niemoralność, itp., NIE nadają się na "żołnierzy Boga".
Jakże bowiem byłby w stanie wypełniać efektywnie
funkcje "żołnierza Boga" ktoś, kto doświadczając
cały szereg niezwykłych zdarzeń podobnych do tych
opisanych powyżej, nadal na ich podstawie NIE potrafił
sobie wydedukować, że Bóg istnieje i że z żelazną
ręką rządzi On wszystkim co ludzie widzą wokoło siebie.
Przecież NIE będąc w stanie dojść do właściwych
wniosków w tak oczywistej sprawie, taki ktoś byłby
nawet jeszcze bardziej bezradny w uzyskaniu sukcesu
w wymagającej dużej inteligencji, wiedzy i przezorności
misji, jaką Bóg by mu powierzył w ramach funkcji "zołnierza
Boga". Nie będąc zaś wystarczająco rozgarniętym aby
nadawać się do pełnienia funkcji "żołnierza Boga", ten
kto oblewa tego typu testy i egzaminy staje się więc także
bezuzyteczny dla przyszłej realizacji celów Boga. Z kolei
okazać się bezuzytecznym dla realizacji celów Boga jest
wysoce niebezpieczną sytuacją - wszakże wówczas jest
się pozbywalnym, tak jak opisuje to punkt #G1 na stronie
will_pl.htm.
Dlatego następnym razem, kiedy ponownie
doświadczymy czegoś niezwykłego - co stara tzw.
"ateistyczna nauka ortodoksyjna" nakazuje nam
zignorować, albo kiedy Bóg
(Biblia)
nakazuje nam abyśmy zadziałali moralnie, wówczas
naprawdę dla własnego dobra warto się zastanowić
dlaczego poddani zostaliśmy owemu doświadczeniu,
co ono faktycznie oznacza, oraz jak Bóg by sobie
zyczył abyśmy wtedy postąpili (na wszystkie które
to pytania poprawnej odpowiedzi udziela nam
filozofia totalizmu).
Od naszej bowiem postawy w tej sprawie mogą
przecież zależeć nasze losy w przyszłym życiu.
* * *
Jako rodzaj ciekawostki chciałbym dodać
w tym miejscu, że temat badawczy który
zgłębiam przez najdłuższą część swego
życia i z ustaleń którego przygotowałem
niniejszy punkt, daje się zatytułować "badania
Boga oraz identyfikowanie metod używanych
przez Boga do oddziaływań na ludzi".
Ten temat badawczy podjąłem w 1985 roku,
zaraz po tym jak moja teoria naukowa zwana
Konceptem Dipolarnej Grawitacji,
którą wtedy sformułowałem, upewniła mnie,
że Bóg faktycznie istnieje oraz opisała
najbardziej fundamentalne cechy Boga.
Badania Boga zapewne będę kontynuował
aż do końca swego życia. Nadal jestem też
jedynym naukowcem na świecie, który obiektywnie
bada ten temat, oraz który doszedł w nim
do aż tak zaawansowanych osiągnięć, jak
te prezentowane w niniejszym punkcie.
Na przekór tego, zgodnie z "zasadą
odwrotności" opisywaną na początku tego
punktu, w ogromnej większości opinii
na mój temat jestem prezentowany jako
"paranaukowiec" ze skłonnościami do
"teorii spiskowych" i do "spekulacji o UFO" -
i to na przekór że np. badania UFO zarzuciłem
definitywnie w 2007 roku, kiedy odkryłem
iż UFO i UFOnauci są "symulowani" przez
Boga w ramach tylko jednej z licznych metod
działania naszego stwórcy, oraz na przekór
iż aż kilka odmiennych tematów badawczych
kontynuuję już dłużej niż np. badania UFO
(przykładowo rozważ ilość lat jakie poświęciłem
kontynuowanemu nadal tematowi "rozwój
filozofii totalizmu",
czy tematowi "badania mechanizmu czasu oraz
zasad działania wehikułów czasu").
Takie właśnie celowe dewaluowanie meritu moich
badań ma ten nadrzędny cel, że tych ludzi, którzy
uprzednio włożonym wysiłkiem i właściwym
nastawieniem motywacyjnym NIE zasłużyli
sobie jeszcze na awans do wyższego poziomu
świadomości, zniechęca ono do poznawania
prawd ustalonych w wyniku moich badań.
Część #G:
Wkład Wszewilek do kultury:
#G1.
Ewolucja kolejnych generacji wiejskich budynków
mieszkalnych obrazowana zabudową Wszewilek:
Wszewilki są niemal jedyną wsią w Polsce,
dla której ewolucja architektury jej domostw
od pierwszej aż do nadchodzącej szóstej
ich generacji została udokumentowana w
internecie. Dlatego warto przyglądnąć się tej
ewolucji we Wszewilkach, aby potem móc
ją odnosić do dowolnej innej wsi lub
miejscowości która nas interesuje.
Za mojego życia we Wszewilkach można tam
było zobaczyć wiejskie budynki mieszkalne przynależące
do generacji od 2-giej do 5-tej, oraz kilka pozostałości
po ich 1-wszej generacji. Przykłady aż kilku z
owych generacji mieszkalnych zabudowań wiejskich
przetrwały tam też do dzisiaj. Są one wskazywane
podczas wędrówki po szlakach opisywanych w punkcie
#D2 strony "Wszewilki-Milicz".
Budynki 1-wszej generacji (tj. "ziemianki"), znaczy
generacji najstarszej z istniejących, nie przetrwały do moich
czasów. Pamiętam jednak ich ślady i pozostałości. Były to
ziemianki z podłogą mieszkalną częściowo wkopaną
pod powierzchnię gruntu (im były one starsze, tym
głębiej pod ziemią zakopana była ich podłoga) lub
uklepaną bezpośrednio na powierzchni ziemi.
Ponieważ były one tanie oraz łatwe do zbudowania
i utrzymywania, zwykle zamieszkiwała je tylko jedna osoba,
albo tylko jedna para małżeńska, albo tylko jedna rodzina
z małymi dziećmi (kiedy bowiem dzieci dorastały, wówczas
budowały sobie własne ziemianki). Właściciele ziemi
w okolicach Wszewilek zaprzestali budowania ziemianek
już około lat 1600-nych. Jednak samotni bezrolni parobcy,
budowali i zamieszkiwali ich nieco udoskonalone wersje
(z klepiskiem umiejscowionym już na powierzchni ziemi)
aż do późnych lat 1800-tnych. Pozostałości takich ziemianek
jakie oglądałem w czasach swojej młodości, opisuję w
ponkcie #D1 tej strony. Budynki 2-giej generacji
(tj. "lepianki" albo "strzechowiny"), które już w czasach
mojej młodości liczyły ponad 300 lat, były budowane
z gliny i drzewa zaś ich dachy kryte były
sitowiem. Ich podłoga wprawdzie również uklepywana
była bezpośrednio na ziemi, jednak pomiędzy glebę
a ich klepisko wstawiano już warstwę materiału izolującego
termicznie. Budowane więc one były w oryginalnym "stylu
architektonicznym Wszewilek" (styl ten opisałem dokładniej
w punkcie #G2 niniejszej strony internetowej o
Wszewilkach,
zaś jego doskonałą ilustracją jest architektura kościoła
Św. Andrzeja Boboli
w Miliczu, którego zdjęcie można zobaczyć na stronach o
tym kościele, lub na ilustracji "Fot. #G2" poniżej). Zarówno budowa
domów 2-giej generacji, jak i późniejsze ich utrzymywanie
w stanie zamieszkiwalnym były dosyć pracochłonne.
Dlatego wymagały one nieustannej opieki ludzi młodych
i sprawnych fizycznie. Z tego powodu zawsze były one
bardzo długie, zaś zamieszkiwało je aż kilka wzajemnie
spokrewnionych rodzin i generacji (np. rodzina dziadków,
rodzina rodziców, oraz rodziny ich dzieci). Ostatni z
owych budynków mieszkalnych drugiej generacji,
po wojnie zamieszkiwany przez babcię Sołtysową,
rozebrany został jeszcze w latach 1960-tych. (Stał on zaledwie
około 50 metrów od zalecanego do oglądnięcia na stronie
"Wszewilki-Milicz"
budynku trzeciej generacji (Zagórskich). Znajdował się
jednak po przeciwnej stronie oryginalnej (polnej)
drogi przez Wszewilki-Stawczyk.) Budynki kolejnej,
3-ciej generacji (tj. "chaty" albo "chałupy" w stylu "dworaków"),
były kategorią przejściową. Stanowiły one pierwsze budynki
wznoszone we Wszewilkach z trwałej cegły i z ceramicznych
dachówek. Chociaż jednak używały one już nowego (tj. trwałego
i nie wymagającego nieustannych napraw) materiału budowlanego,
czyli drogiej cegły i dachówki, cała ich architektura, funkcjonalność,
oraz kultura zamieszkiwania nadal kopiowała budynki
2-giej generacji. Dlatego ciągle miały one sufity nisko
nad podłogą. Ich okna były małe. Ich klepiska ciągle leżały
bezpośrednio na ziemi, chociaż oddzielane już były od
gleby warstwą materiału izolującego termicznie. Posiadały
aż po kilka dzwi wejściowych wiodących do tego samego
budynku - ponieważ ciągle zamieszkiwały je 2 lub
nawet 3 generacje spokrewnionych rodzin, np.
dziadkowie, rodzina rodziców i rodzina dzieci.
Z kolei ich dachy były bardzo strome, a stąd strychy nietypowo
ogromne. (Wielkość owych strychów wyznaczana była
bowiem kątem spadu dachu, który z kolei definiowany
był rozkładem sił od śniegu zalegającego dach zimą
oraz wytrzymałością dawnej drewnianej konstrukcji budynku.)
W czasach mojej młodości liczyły one już około 200 lat
- pamiętały więc ciągle czasy jeszcze sprzed budowy kolei.
Obecnie ich wiek pomału zbliża się do 300 lat. Ja osobiście
rozciągnąłbym nad nimi ochronę prawną, w przeciwnym
przypadku już wkróce wszystkie z nich poznikają.
Do dzisiaj przetrwało ich być może tylko ze 3 w całych
byłych Wszewilkach. Budynki 4-tej generacji
("murowanki") też były z cegły.
Miały one już normalną, dzisiejszą wysokość sufitów nad
podłogą, oraz klasyczną formę pudła z mniej spadzistym
dachem (wszakże ich konstrukcja była już wytrzymalsza).
Ich podłoga wyniesiona już była nad powierzchnię gleby
i zawieszona na jakiejś strukturze nośnej. Pod podłogą
niemal jako reguła wykonywana już była podziemna
piwnica o charakterze ziemianki, przeznaczana na
magazyn żywności. Stanowią one większość obecnej
zabudowy Wszewilek. Niemal zawsze ich wnętrze składa
się z dwóch odrębnych mieszkań, ponieważ zwykle
z rodziną właściciela domu zamieszkiwali w nich także
rodzice właściciela (tj. jego ojciec i matka). Wszystkie
one były budowane już po czasach budowy kolei
żelaznej (czyli już po 1875 roku). W końcu budynki
obecnej, 5-tej generacji (zwykle nazywane
"wille"), to typowe brzydkie i nudne kostki sześcienne
potynkowane od zewnątrz. Budowane są one zwykle
z betonu lub pustaków, stąd wymagają otynkowania.
Zwykle wogóle nie mają one strychu, zaś ich dach
jest jednocześnie sufitem ich najwyższego piętra.
Częściowo lub całkowicie pod ziemią mają one już
"basement" a nie piwnice, czyli wyspecjalizowane
pomieszczenia identyczne do mieszkalnych, tyle
że zagłębione pod ziemię i używane jako garaże,
warsztaty, składy paliwa, pomieszczenia dla
generatorów i pieców centralnego ogrzewania, itp.
Niemal zawsze zamieszkuje je tylko jedna rodzina
ich właścicieli. Stąd ich pomieszczenia zaczynają
dzielić się (i specjalizować) zależnie od wypełnianej funkcji
na kuchnie, jadalnie, salony, sypialnie (zwykle odrębne
dla każdego członka rodziny), pralnie, gabinety, biblioteki,
itp. Wszewilki obecnie mają ich już sporo, zaś ich liczba
wzrasta. Wiem, że poza Polską wykształtowała się
już kolejna, 6-ta generacja wiejskich budynków
mieszkalnych (zwykle nazywane "rezydencje" albo "mansje").
Interesujące, że coraz częściej zamieszkiwana jest ona
przez pojedynczych ludzi żyjących w nich samotnie - podobnie
jak było to z domami 1-szej generacji (domostwa ludzkie jakby
powróciły więc do swego punktu startowego). Pomału przyjmuje
się ona i w Polsce, tyle że nie doszła jeszcze do Wszewilek.
Jej budynki to małe i zupełnie niezależne od reszty świata
"pałacyki" o dużej i wysoce wyspecjalizowanej przestrzeni
mieszkalnej, o doskonałym zabezpieczeniu przed nieproszonymi
intruzami (faktycznie są to niemal "niezdobyte" twierdze z
alarmami, kamerami telewizyjnymi, zdalnie zatrzaskiwanymi
drzwiami, pancernymi szybami, ukrytymi przejściami,
własnymi schronami przeciw-atomowymi, itp.), o doskonałym
połączeniu z resztą świata (szybki internet - broadband,
telekonferecja, telefony i telewizja satelitarna, optyczne telefony,
itp.), o zdolności do "samowystarczalności"
(tj. do zupełnie niezakłóconego funkcjonowania w przypadku
odcięcia ich od dostaw prądu, gazu, wody, paliwa, żywności,
itp.), oraz o ogromnie ozdobnych i skomplikowanych formach
zewnętrznych i wewnętrznych. Faktycznie, jeśli dobrze się
zastanowić, to domostwa owej 6-tej generacji w rzeczywistości
noszą wszelkie cechy statków kosmicznych, tyle że ciągle
nie są one w stanie ulecieć w przestrzeń. Czyli są one jakby
zaawansowanymi odpowiednikami ziemianek 1-wszej
generacji w stosunku do
dzisiejszych domostw. Nietrudno więc przewidzieć, że
następną po nich, 7-mą generacją wiejskich
domów mieszkalnych będą "latające domy" (tj. "arki")
zbudowane w formie statku kosmicznego nazywanego
magnokraftem.
Owa siódma generacja domów zacznie być budowana
natychmiast po tym jak ludzkość opanuje budowę
urządzeń zwanych
komorami oscylacyjnymi
będących napędami dla magnokraftów. Podobnie też jak
domostwa drugiej generacji, początkowo domy 7-mej generacji
będą drogie, zaś latanie nimi i ich obsługa będą wymagały
umiejętności młodych ludzi. Dlatego w pierwszej fazie ich
istnienia ponownie zapewne zamieszkiwały w nich będą
całe grupy spokrewnionych rodzin, a więc dziadkowie,
rodzice, oraz rodziny ich dzieci. Sytuacja ta zmieni się
jednak kiedy magnokrafty potanieją bowiem opracowana
zostanie ich wersja telekinetyczna (tj. samonapełniająca
się energią oraz nieprzerwanie sterowana niezawodnymi
komputerami), a stąd powstanie także i kolejna już, bo
8-ma generacja "latających domów" (rodzaj "raju").
Staną się one przyszłościowymi odpowiednikami domostw
wiejskich 3-ciej generacji. Itd., itp. - w kółko Macieju.
Rozwój domostw będzie więc zataczał coraz wyżej
wznoszące się spirale, podobnie jak tzw. "Prawo
Cykliczności" omawiane w rozdziale B z tomu 2
monografii [1/5]
definiuje spiralny postęp w rozwoju ludzkich napędów.
(Owo "Prawo Cykliczności" jest to rodzaj jakby "Tablicy
Mendelejewa", tyle że zamiast dla pierwiastków
chemicznych jego działanie rozciąga się dla urządzeń
technicznych budowanych przez ludzi. Dlatego
wyjaśnione powyżej powtarzalne cykle jakie daje
się odnotować w rozwoju domostw wiejskich, faktycznie
wynikają z działania owego "Prawa Cykliczności".)
Zaraz po wojnie przetrwało we Wszewilkach
kilka zabudowań owej unikalnej drugiej
generacji opisanej w poprzednim punkcie
#G1 tej strony. Wedlug mojego oszacowania
budynki te już wówczas liczyły ponad 300 lat.
(Powinienem w tym miejscu wspomnieć, że np. w Nowej
Zelandii każdy budynek który liczy ponad 100 lat automatycznie
staje się "skarbem narodowym", jest chroniony przez prawo i nie wolno
go burzyć ani zmieniać jego zewnętrznego wyglądu.) Ja pamiętam cztery
z takich zapewne ponad 300-letnich zabudowan Wszewilek - które ostały
się w całości, oraz co najmniej trzy dalsze z których po wojnie ciągle
ostały się ściany boczne. Jak się okazuje, wszystkie owe prastare
budynki były budowane w bardzo szczególny i niemal identyczny sposób.
Dokładnie takiego też sposobu budowania wiejskich zabudowan gospodarskich
nie spotkałem w żadnej innej wsi poza Wszewilkami. Mogę więc tutaj
stwierdzić, że rolnicy z Wszewilek albo wypracowali sobie własny
unikalny "styl architektoniczny Wszewilek" jaki potem został
od nich skopiowany przez zawodowych architektów i upowszechniony
po całym świecie, albo też wynaleźli oni ten sam styl równolegle
do zawodowych architektów i zupełnie niezależnie od nich. (Oficjalnym
przykładem stylu Wszewilek jest kościół Milicki pod wezwaniem
Św. Andrzeja Boboli -
patrz fotografia "Fot. #G2" poniżej,
gdzie styl ten został zreprodukowany w sposób nowoczesny
i najbardziej spektakularny.) Taki sam bowiem styl jak ten
używany chałupniczo przez rolników z Wszewilek, jest szeroko
upowszechniony po świecie w oficjalnych budowlach wielu
akademicko edukowanych architektów. Ta jego akademicka
wersja znana jest na całym świecie pod angielską nazwą
stylu architektonicznego "tudor" (w Polsce zwykle
jest ona znana pod nazwą: "mur pruski"). Co więc
faktycznie chcę tutaj powiedzieć, to że ów słynny na całym
świecie i często spotykany obecnie styl architektoniczny po
angielsku zwany "tudor", albo oryginalnie wywodzi się od chałupników
z Wszewilek, albo też spontanicznie wynaleziony on został przez
dawnych wieśniaków z Wszewilek w sposób zupełnie niezależny i
równoległy do jego upowszechienia po świecie przez akademicko
edukowanych architektów.
* * *
Owe stare budynki w "stylu Wszewilek"
konstruowane były w następujący sposób.
Na ziemi układano fundamenty z brył rudy
darniowej. Na fundamentach tych budowano szkielet budynku z
belek lub tyczek. Po wewnętrznej stronie budynku szkielet ten obkładano
silnymi matami uplecionymi z trzciny rosnącej w dolinie Baryczy. Następnie
z oby stron obrzucano te maty przyklejającą się do nich zaprawą sporządzoną
poprzez wymieszanie gliny pozyskanej ze Stawca ze słomą poprzecinaną na
odcinki mierzące jakieś 20 cm. Zaprawę tą następnie wygładzano deską, tak
że z obu stron wyglądała ona równo i płasko. Z zewnątrz zaprawę tą wygładzano
tak by równała się ona z powierzchnią belek formujących szkielet danego
budynku. Kiedy zaprawa ta wyschła, formowała ona silne i termicznie
doskonale izolowane ściany budynku. Dla upiększenia ściany te potem
malowano na biało wapnem. Aby zaś zabezpieczyć drewniany szkielet
budynku przed gniciem, malowano jego drewno rzadką smółką pogazową
(otrzymywaną podczas wypalania węgla drzewnego lub podczas produkcji
gazu węglowego). Dach budynku układano warstwami z wysuszonego
gigantycznego sitowia specjalnej odmiany, jakie rosło w zalewach
Baryczy a jakie osiągało wzrost około 2 metrów wysokości.
Sitowie to miało tą cechę, że po wysuszeniu formowało bardzo
twarde i trwałe włókna, które nie gniły przez dziesiątki lat.
Podłogę we wnętrzu budynku ubijano równiuteńko z mieszaniny gliny
z piaskiem i odrobiną wapna, formując z niej tzw. "klepisko". Dla
lepszej izolacji termicznej, klepisko to oddzielano od gleby cienką
warstwą izolacyjną, którą zwykle były maty ciasno uplecione z trzciny.
Po wyschnięciu podłoga ta stawała się gładka i twarda jak beton,
chociaż dobrze izolowała ciepło. W sensie użytkowym nie była więc
ona wcale gorszą od dzisiejszych linoleów i PWC. Na zakończenie
budowy na dachu ustawiano tzw. "kozła" który stabilnie utrzymywał sobą
poziomo stare koło od woza aby zachęcić bociana do założenia na nim
gniazda. (Gniazdo bociana na domu było bowiem w dawnych czasach gwarancją
i symbolem pokoju oraz długotrwałego bezpieczeństwa. Wszakże bociany
mają tzw. "szósty zmysł" (ESP) jaki podpowiada im przyszłość i stąd
nie zakładają one gniazd na domach które już wkrótce mają ulec spaleniu
lub np. mają paść ofiarą uderzenia pioruna. Podobnie zresztą jest
z jaskółkami.)
Wszystkie budynki zbudowane w
"stylu architektonicznym Wszewilek" posiadały podobny, bardzo elegancki
chociaż surowy i prosty wygląd. Jeśli były one dobrze utrzymywane i
często malowane, wówczas posiadały białe ściany poprzekreślane pionowa,
poziomo, oraz pod kątami czarnymi belkami ich szkieletu drewnianego
pokrytego smółką. Wyglądały więc one dokładnie tak jak wygląda obecnie
kościół
Św. Andrzeja Boboli
w Miliczu - patrz zdjęcie "Fot. #G2" poniżej. Nic dziwnego że ów chałupniczy "styl architektoniczny
Wszewilek" musiał ogromnie podobać się niemieckim akademicko-edukowanym
architektom. Być więc może że podchwycili go oni od chałupników
z Wszewilek i upowszechnili po świecie. Wszakże symbolizował
on niemal "niemiecką" schludność, elegancję, oraz surowe piękno.
Jeśli zaś budynki te zostały zaniedbane, ciągle wyglądały one
schludnie i ładnie. Glina ich ścian utrzymywała bowiem trwale
swój ładny, naturalnie żółty kolor. Belki ich szkieletu wprawdzie
z czasem płowiały, jednak ładnie harmonizowały wówczas z wiecznie
żółtym kolorem owej gliny ścian. Z kolei ich dach z gigantycznego
sitowia Baryczy nabierał ciemnego koloru. Jednak jego ogromnie
trwałe włókna były odporne na gnicie i chroniły budynek przed
deszczem przez dziesiątki następnych lat.
* * *
Niestety, ogromnie przykro mi
tutaj napisać, że ostatnie zabudowanie wzniesione w tym chałupniczym
"stylu architektonicznym Wszewilek" zostało zburzone w jakiś czas
po tym jak wyemigrowałem do Nowej Zelandii. Była to stara stodoła
która stała nieopodal młyna elektrycznego. W chwili obecnej Wszewilki
nie posiadają więc nawet jednego zabudowania w swoim chałupniczym
stylu architektonicznym, który historycznie wywiódł się właśnie z
owej niezwykłej wioski i był dla niej unikalny. Prawdopodobnie
nie zachowało się również do dzisiaj nawet jedno kolorowe zdjęcie
takiego budynku.
Fot. #G2 (B1 z [10]): Kościół katolicki w
Miliczu pod wezwaniem Św. Andrzeja Boboli
(a przed wojną kościół ewangelicki) - to
w nim odbyłem swą pierwszą komunię
świętą, a potem bierzmowanie.
.
Został on zbudowany w stylu architektonicznym
jaki po angielsku nazywa sie "tudor" (w Polsce
zwykle jest on znany pod nazwą "muru pruskiego").
Ciekawostką tego stylu jest, że najprawdopodobniej
oryginalnie wywodzi się on z chałupniczej zabudowy
pobliskiej wioski Wszewilki
(Stawczyk),
a dopiero potem został podpatrzony i skopiowany przez
akademicko edukowanych architektów - co wyjaśniłem
dokładniej w niniejszym punkcie tej strony internetowej o wsi
Wszewilki.
Obecnie kościół ten jest świątynią Rzymsko-Katolicką
pod wezwaniem Świętego Andrzeja Boboli (dawniej
Świętego Krzyża). Powyższa fotografia pochodzi z 2003
roku. Wykonana została przy obiektywie aparatu skierowanym
ze wschodu na zachód. Na pierwszym planie pokazuje
więc wschodnią ścianę prezbiterium kościoła, za którą
znajduje się jego ołtarz. Pełniejsza historia tego kościoła
opisana została na odrębnej stronie internetowej
Św. Andrzej Bobola -
gdzie pokazałem także oryginalny rysunek projektu
graficznego jego architekta. Podczas pobytu w Miliczu
kościół ten warto dokładnie sobie pooglądać i obfotografować.
Wszakże w świetle opisanych w punkcie #E1 tej strony
internetowej przypadków celowego choć sekretnego
niszczenia wszelkich obiektów utrwalających sobą historię
Wszewilek, należy się liczyć że już wkrótce kościół
ten nagle tajemniczo zniknie z powierzchni ziemi
pod jakąś zręczną wymówką.
Część #H:
Tajemnicze i niewyjaśnione zjawiska mające miejsce we wsi Wszewilki:
Na odludnych łąkach które otaczają tzw.
"drugą tamę" na Baryczy, w dawnych czasach
widywano dosyć dziwnego potwora. (Owa
"druga tama" znajduje się w górę rzeki Barycz,
w odległości jakieś 10 kilometrów od tamy pokazanej na
zdjęciu z "Fot. #D1" powyżej.) Potwór ten był czarny wielkosci dużego
psa. Z kształtu przypominał on lwa, jednak miał też skrzydła jak ptak.
Ludzie różnie go wówczas nazywali. Najczęściej twierdzono że
to sam "diabeł". Ja nazywam go "gryfem", bowiem cała
jego anatomia przypomina mi stwora genetycznie poskładanego
z innych zwierząt, którego mitologia grecka nazywała właśnie
"gryfem". Ja również spotkałem tego stwora, tyle że w zupełnie
innym miejscu. Faktycznie to on mnie zaatakował. Swoje spotkanie
z krwiopijnym gryfem opisałem w podrozdziale R4.2 z tomu 15
monografii [1/5].
Z opowiadań ludzi wynikało, że tamten gryf spod drugiej
tamy na Baryczy wyglądał i zachowywał się
tak samo jak mój gryf opisany w w/w podrozdziale R4.2.
Podobny potwór (gryf) wyglądający jak mały czarny lew
albo czarna pantera, widywano także w innych niż Polska
krajach. Jego obserwacje w owych innych krajach
zaprezentowane są w punkcie #E8 na stronie internetowej o
Nowej Zelandii.
* * *
Działo się to zimowego poranka około 1954
roku. Razem z innymi kolegami szliśmy rano
do szkoły w Miliczu. (Szkoła w owym czasie
zaczynała się o 8 rano.) Jednak tamtego dnia
wszyscy zaobserwowaliśmy niezwykłe zjawisko.
Mianowicie ogromna kula jarząca się złocistym
światłem i sprawiająca wrażenie iż się toczy
lub powolnie rotuje wokoło swej osi wolno przetaczała
się nisko nad horyzontem po północnej stronie
wszewilkowskiego nieboskłonu.
Tor ponad jakim zdawała się ona przemieszczać
przebiegał nisko tuż nad wierzchołkami drzew w
samym środku szerokiego pasa gęstych lasów jaki
to pas obrzeża Wszewilki od północnej strony.
W okresie czasu kiedy my zdołaliśmy przejść
od młyna na Wszewilkach do końca Wszewilek
przy Krotoszyńskiej w Miliczu (czyli jakieś 2 kilometry),
kula ta zdążyła przetoczyć się wolno tuż nad horyzontem
z początkowej pozycji w kierunku północno-wschodnim
od nas, poprzez dokładnie kierunek północny od nas,
a kończąc na ostatecznym jej kierunku północno-zachodnim
od nas. Jej średnica kątowa wynosiła jakieś 3 średnice
typowego księżyca z centrum nieboskłonu. Wśród
nas było kilku kolegów ze starszych klas. Ci tłumaczyli
nam wówczas, że jest to Księżyc, który zamiast
po południowej stronie, tego dnia ukazał się po
północnej stronie nieboskłonu, tuż nad horyzontem.
Faktycznie tez, podobnie jak Księżyc, miała ona
w swoim centrum rodzaj jakby plamy podobnej do
"mórz" widocznych na powierzchni Księżyca w pełni.
Któryś z moich kolegów upierał się jednak, że widzi
iż owa plama to duże drzwi lub wrota do jej wnętrza.
Wszyscy wierzyliśmy w tłumaczenie, że jest to
księżyc. Wszakże o UFO w owym czasie nikt jeszcze
nie słyszał. Jednak obecnie po wielu latach mi owo
tłumaczenie przestaje się zgadzać. Moim zdaniem gdyby
kula ta faktycznie była księżycem, wówczas: (1) nie mogła
się przemieszczać aż tak szybko (tj. o azymut około
90 stopni w przeciągu zaledwie niecałej godziny - co
dawałoby jej czas pełnego okrążenia Ziemi wynoszący
tylko niecałe 4 godziny), (2) nie miałaby złocistego koloru,
a bardziej biały, (3) nie byłaby aż tak ogromna, (4) nie
sprawiałaby na widzach wrażenia jakby powolnie rotowała
lub się toczyła po wierzchołkach drzew, (5) NIE daje
się racjonalnie wyjaśnić jak to możliwe aby Ksieżyc
pojawił się ponad północnym horyzontem Wszewilek,
oraz (6) kiedyś w życiu musiałbym widzieć ponownie
ten sam księżyc przemieszczający się po północnej
stronie polskiego nieboskłonu w niemal taki sam sposób
(tymczasem nigdy już go ponownie takim nie zobaczyłem,
ani nigdy nie słyszalem aby ktoś inny go takim zobaczył).
Dlatego posądzam, że owego czasu ja i cała gromada
moich rówieśników z Wszewielek zaobserwowała
ogromny wehikuł UFO świecący się złocistym kolorem
(tj. wehikuł czasu - po szczegóły patrz strona o nazwie
immortality_pl.htm),
jaki zwolna przemieszczał się nisko nad ziemią po
północnej stronie wszewilkowskiego nieboskłonu.
Działo się to podczas jednych z owych świąt,
na które zjeżdżała się cała nasza rodzina. Wśród
przyjezdnych był wówczas także mój najstarszy brat. Jest on
ogromnie "sceptycznym" człowiekiem i jeśli ktoś choćby wspomni
UFO w jego obecności, brat ten natychmiast dostaje ataku
wojowniczości. Jednak w środku owego dnia wpadł on do kuchni
blady jak ściana i cały roztrzęsiony. W kuchni byliśmy własnie
oboje z moją matką. Natychmiast zrozumieliśmy, że stało się coś
ogromnie dla niego wstrząsającego. Jednak brat był tak wzburzony,
że długo nie potrafił wydusić ze siebie słowa. Kiedy w końcu
powróciła do niego mowa, roztrzęsionym głosem nas poinformował,
że w naszym ogrodzie napotkał żywe "krasnoludki" wysokie tylko
na jakieś 25 centymetrów. Natychmiast więc wszyscy
wypadliśmy z domu, aby nam te "krasnoludki" pokazał. Brat
zaprowadził nas do kąta ogrodu gdzie rósł duży krzak ozdobny
po angielsku nazywany "holly" - co słowniki tłumaczą na polski
jako "ostrokrzew". Krzak ten znany jest z bardzo powolnego
wzrostu. Jednak ten rosnący w ogrodzie moich rodziców był
szczególnie okazały. Ja osobiście oceniam, że już w owym
czasie krzak ten liczył około 200 lat (chociaż dom moich
rodziców miał wówczas tylko niecałe 40 lat). Krzak ten musiał
więc być tam zasadzony bardzo dawno temu, zapewne jako fragment
ogrodu jakiegoś znacznie starszego domu który poprzednio stał
w tym samym miejscu. To właśnie przy owym starym krzaku brat
odnotował grupkę kilku miniaturowych istot jak coś tam wyczyniały.
Kiedy spostrzegły, że brat je odnotował, zaczęły nawet gwałtownie
wymachiwać do niego swymi maleńkimi rękami. (Ja osobiście
wierzę, że owo machanie wcale nie było przyjacielskim
pozdrowieniem. Zapewne po prostu dawały znać mojemu
bratu coś w rodzaju: "jeśli zbliżysz się do nas jeszcze trochę,
my cię zanihilujemy naszymi dezintegratorami jonowymi".
Jednak mojemu bratu nie trzeba było żadnych pogróżek.
Dał natychmiast nogę z własnej woli oszołomiony tym
co zobaczył.) Oczywiście, w chwili kiedy my wszyscy
tam dotarlismy, po owych "krasnoludkach" nie było już
nawet śladu. Ja natychmiast poszukałem pod krzakiem, za
krzakiem, za płotem, oraz wszędzie po całym ogrodzie.
"Krasnoludki" zniknęły jakby "pod ziemię się zapadły".
Matka uspokoiła jednak roztrzęsionego brata. Ona widziała
je także, chociaż przy zupełnie innej okazji. Potem się
okazało, że także ojciec je widywał. Rodzice nazywali je
"opiekuńczymi duszkami", które jakoby "opiekowały" się
domostwem, ogrodem i polami. Kiedy zacząłem dyskutować
ową obserwację z kolegami, okazało się że identyczne
"krasnoludki" różni ludzie widywali również w pobliżu
całego szeregu innych domostw na Wszewilkach.
* * *
W 2007 rokuj dane mi było odkryć, że na
Ziemi celowo "symulowana" jest sytuacja,
iż systematycznie przylatuje na nią m.in.
miniaturowa rasa UFOnautów o wzroście
wynoszącym jedynie około 25 centymetrów
(tj. UFOnauci ci są rozmiarów półlitrowej
butelki coca-coli). Fotografię jednego z
owych UFOnautów przytoczyłem na
"Fot. #F2" ze strony internetowej o nazwie
aliens_pl.htm - o kosmitach,
oraz na "Fot. #O1" ze strony internetowej o nazwie
day26_pl.htm - o tsunami.
Z badan UFO jest nam też wiadomo, że to właśnie owi miniaturowi
UFOnauci są szczególnie złośliwymi i wyjątkowo niszczycielskimi istotami.
Nie na darmo utarło się powiedzenie, że "trucizna im bardziej
jest śmiercionośna tym mniejsze opakowanie zajmuje".
To właśnie owi UFOnauci są odpowiedzialni za sabotaż, za niszczenie
i za znikanie w naszych domach tego co nam właśnie potrzebne. W
dawnych czasach w Polsce nazywano je złośliwymi "chochlikami",
Anglicy nazywają je złośliwymi "gremlins", zaś w Malezji nazywają
je "toyols" i obawiają się ich najbardziej ze wszelkich ras UFOnautów.
Bardzo więc im daleko do "duszków opiekuńczych". Faktycznie to
znałem kiedyś rodzinę w Nowej Zelandii którą owe złośliwe stworzenia
dosłownie zniszczyły. Początkowo rodzinie tej dobrze się wiodło
ponieważ jej głowa pracowała jako wykładowca na Uniwersytecie
Otago w Dunedin. Wszystko to jednak się zmieniło kiedy dom owej
rodziny zaczął być nachodzony właśnie przez owe miniaturowe
stwory, które w rzeczywistości jakoby nie mają istnieć. Ów szanowany
przez wszystkich i chodzący twardo po ziemi wykładowca uniwersytecki
nagle wszędzie zaczął widywać owe miniaturowe ludziki. Wieczorami
widywał je chodzące pod sufitem jego sypialni, rankiem widywał je
biegające pod stołem w jego kuchni, zaś podczas dojazdów do pracy
widywał je wyskakujące z jego samochodu. Oczywiście, ponieważ
nie wierzył w ich istnienie, udał się do psychiatry aby ten mu pomógł
ich się pozbyć. Psychiatra zaś wmówił biednemu chłopinie posiadanie
aż tylu psychicznych choróbsk, że ów chłopina ochotniczo odszedł
z dobrze płatnej posady uniwersyteckiego wykładowcy na rentę
zdrowotną - co spowodowało ruinę ekonomiczną całej jego rodziny.
Najwyraźniej Wszewilki też leżą (lub kiedyś leżały) właśnie w strefie
działania owych miniaturowych złośliwych UFOnautów. Stąd zapewne
się brały tak liczne obserwacje "krasnoludków" w powojennych Wszewilkach.
* * *
Owa osobista obserwacja "krasnoludków"
wcale nie zmieniła "sceptycyzmu" mojego
Ś.P. brata. Wręcz tylko jakby go zintesyfikowała.
Kiedykolwiek bowiem wspomniałem temat UFO
w jego obecności, mój brat reagował emocjami
a nie logiką. Główna więc lekcja jaką ja wyniosłem
z całego tego zdarzenia stwierdza, że "jeśli
ktoś z dużą dozą emocji kwestionuje istnienie
nadprzyrodzonego, UFO i innych negowanych
przez oficjalną naukę zjawisk, oraz atakuje tych
co poruszają te tematy, wówczas wcale to NIE
oznacza, że taki ktoś NIE posiada osobistych
doświadczeń na ten temat". Wręcz
przeciwnie. Faktycznie to oznacza, że taki
ktoś zapewne używa nacisku emocjonalengo
aby zagłuszyć jakieś osobiste i sekretne
doświadczenia z tymi zjawiskami. Doświadczenia
te najprawdopodobniej bowiem kolidują z "oficjalnym"
widzeniem świata przez daną osobę. Dlatego osoba
ta stara się je w sobie zadusić i nie dopuszcza ani
do ich uzewnętrzniania się, ani do wypłynięcia na
wierzch jej pamięci. Wyrażając powyższy fakt innymi
słowami, "emocjonala postawa
jaką wielu ludzi zajmuje wobec nadprzyrodzonego, UFO
i innych oficjalnie negowanych zjawisk, wcale NIE
wyraża tego co oni faktycznie wiedzą, lub co faktycznie
przeżyli, a wyraża to co oni pragną aby miało miejsce,
oraz co starają się ukryć przed samymi sobą".
To dlatego opisywany tu fakt wyjaśnia nam dokładniej
jak to się dzieje, że niemal każda osoba widzi w swoim
życiu aż całe zatrzęsienie niezwykłych i tajemniczych
zjawisk - tak jak opisałem to w punkcie #F3 tej strony,
jednak tylko nieliczni ludzie na ziemi otwarcie przyznają
się do prawdy oraz wyciągają właściwe wnioski ze swoich
przeżyć. To też wyjaśnia dlaczego, zgodnie z zapowiedziami
w Biblii, wyrok tzw. "sądu ostatecznego" faktycznie przeżyje
aż tak mało ludzi, iż wystarczy ich zaledwie do zapełnienia
jednego latającego miasta w następnym świecie i życiu -
tak jak przypomina to punkt #J3 na mojej stronie o nazwie
malbork.htm.
* * *
Ogromnie ciekawy telewizyjny program dokumentarny
o "krasnoludkach", identycznych do tych widzianych
przez mojego brata, oglądałem w telewizji malezyjskiej.
Był on nadawany tam na kanale TV3, w poniedziałek, dnia 24 stycznia
2005 roku, w godzinach 21:30 do 22:00. Nosił on tytuł "Misteri
Nusantara". (Jak wynikało z następnego programu z
owej serii, program ów posiada własną stronę internetową o adresie
misterinusantara.tv3.com.my).
Raportował zeznania wielu naocznych świadków, którzy w
Malezji widzieli UFOnautów identycznych do polskich
"krasnoludków". W Malezji istoty te nazywane są "toyol".
W programie tym wszyscy świadkowie którzy na własne oczy widzieli
te "toyol", opisywali i rysowali je w identyczny sposób, chociaż
żaden z nich nie wiedział o opisach i rysunkach tego kogoś drugiego.
I tak owe malezyjskie "toyol" były rysowane i opisywane jako bardzo
maleńkie ludziki, mające tylko około 25 cm wzrostu, z sylwetką
znacznie pogrubioną w pasie. (Owo pogrubienie w pasie wcale
jednak nie wynika z ich anatomii. Anatomia ta jest bowiem miniaturową
wersją anatomii ludzkiej. Pogrubienie to jest jedynie oznaką posiadania
szczególnego rodzaju napędu osobistego, podobnego do napędu
pokazanego poniżej na rysunku "Fot. #H3". Tyle tylko, że aby nie
upalać sobie rąk potężnym polem magnetycznym wytwarzanym
przez pędniki w pasie, napęd używany przez owe istoty posiada
poduszki ochronne zamontowane wokół bioder, jakie nałożone są
na ów pas z pędnikami magnetycznymi. Po więcej informacji na
temat tej wersji napędu z poduszkami wokół bioder patrz opisy
i rysunek tego napędu zawarte w podrozdziale E4 z tomu 2
monografii [1/5].)
Jeden z chłopców, którego taki "toyol" odwiedzał dosyć regularnie,
porównywał jego wymiary do wielkości jedno-litrowej pustej butelki
plastykowej po "coca cola". Ich głowa była pokazywana jako bardziej
wydłużona ku górze w proporcjonalnym porównaniu do ludzkich głów,
oraz poszerzona w części czołowej. Ich uszy były ostro zakończone
na swym górnym końcu, jak uszy psa. Skóra ich twarzy była opisywana
jako ciemno-zielona. Ich oczy były jaskrawo-czerwone i dosyć wyłupiaste.
Natomiast ich zęby rosły nieregularnie w odstępach od siebie i były
ostre jak zęby u kota. Wszyscy obserwatorzy tych istot zgadzali też
się ze sobą w opisach intencji i zdolności malezyjskich "toyol".
Przykładowo wszyscy stwierdzali, że istoty te mają szatańskie intencje
wobec ludzi, zaś zaobserwowanie, że się nami interesują, nigdy nie
zwiastuje nic dobrego. Wszyscy też podkreślali ich zwyczaj ukrywania
się przed ludźmi i zdolność do znikania z widoku. Mianowicie, każdy
z tych co je widział twierdził, że w momencie kiedy istoty te tylko
zorientowały się, że są widziane przez człowieka, wówczas natychmiast
zaczynały stawać się przeźroczyste i szybko całkowicie znikały z widoku.
W sumie owe malezyjskie "toyol" wyglądały dokładnie jak ów miniaturowy
UFOnauta uchwycony na fotografii "Fot. #H4ab" ze strony internetowej
explain_pl.htm - o naukowej interpretacji zdjęć UFO,
a także dokładnie tak samo jak owe "krasnoludki", które mój sceptyczny
brat widział w ogrodzie naszych rodziców.
Od niepamiętnych czasów mieszkańcy Wszewilek widywali
najróżniejsze latające istoty. Zależnie od tego co owe istoty
im czyniły, nazywali je różnie, począwszy od czartów, diasków,
diabłów, diablic i diablików, poprzez sukuby i inkuby, licha,
zmory, strzygi, a skończywszy na złośliwych skrzatach i
chochlikach. W dawnych czasach opowiadało się o nich
podczas długich zimowych wieczorów. Praktycznie też niemal
każdy z moich rówieśników napotkał je lub był przez nie
prześladowany na jakimś tam etapie swojego życia. Tyle,
że zwykle niemal natychmiast potem o wszystkim zapominał.
W czasach mojej młodości najpowszechniejsze były na
Wszewilkach spotkania z tzw. "zmorami". Praktycznie niemal
nieustannie któryś z moich kolegów przyznawał się, że
"ostatniej nocy dusiła mnie zmora". Owo stwierdzenie
wcale nie było przy tym alegoryczne. Zmory te faktycznie
bowiem "dusiły" młodych chłopców. Oczywiście, będąc
młodocianymi i naiwnymi owych czasów (nie było wówczas
dostępu do edukacji seksualnej i ufologicznej jaką mają
dzisiejsi młodociani), faktycznie mało który z ofiar tych
zmór rozumiał, że owo "duszenie" fachowo nazywa się
"gwałceniem".
Pod nazwą "zmora" w owych czasach ukrywały
się niewielkie kobietki o wysokości zaledwie
około 90 cm do 1 metra, jakie miały brzydki
zwyczaj "duszenia" nocami ludzi o odpowiadającym
im niewielkim wzroście. Zwykle ich ofiarami
padali więc młodzi chłopcy. Zachowanie "zmór"
było bardzo podobne do zachowania innych
"istot nadprzyrodzonych" - jak kiedyś nazywano
ogólnie dzisiejszych UFOnautów, które zależnie
od płci nazywano "sukuby" lub "inkuby". Tyle,
że sukuby były wielkości normalnego człowieka,
lubowały się więc w "duszeniu" dorosłych ludzi.
Z kolei atakując już seksualnie aktywnych,
dorosłych ludzi, zwykle ich akty były identyfikowane
przez ofiary jako "eksploatacja seksualna".
Ponieważ jednak dawniej ludzie nie przykładali
zbytniej uwagi do terminologii, często mylili te
dwie odmienne rasy nieziemskich istot, nazywając
je obie "zmorami". Zarówno sukuby jak i zmory
używały napędu osobistego zilustrowanego tu
na "Fot. #H3". Dzięki temu wlatywały nocami
bezgłośnie do ludzkich domów, zwykle poprzez
otwarte okno. Oczywiście, posiadały też zdolność
do wlatywania przez zamknięte okna, tak jak to wyjaśnia
"stan telekinetycznego migotania"
opisany dokładniej w podrozdziale LC3 z tomu 10
monografii [1/5].
Ponieważ jednak ten stan powoduje dosyć
nieprzyjemne wibrowanie i swędzenie ich ciała,
jeśli miały one dostęp do otwartego okna, wolały
wlatywać właśnie przez nie. Po wleceniu do
środka atakowały one seksualnie swoją ofiarę,
którą zwykle był młody chłopiec.
Zastanawiające w dawnych opowiadaniach ze
spotkań z owymi "nadprzyrodzonymi" istotami jest,
że znaczna ich proporcja była karłowatego wzrostu,
aczkolwiek całkowicie "normalnych" ludzkich
proporcji ciała. Mianowicie, z wykazu nazw owych
istot podanego na początku tego punktu, jedynie
diabły, czarownice i sukuby były normalnego ludzkiego
wzrostu. Jednak te same diabły miały także swoją
karłowatą wersję (notabene opisywaną także w
poemacie Adama Mickiewicza "Pani Twardowska").
Owa karłowata wersja "diabłów" zwykle nazywana
była "diabełki" lub "diabliki". Ponadto diaski, licha,
zmory, strzygi, a także owe złośliwe skrzaty i chochliki,
wszystkie te istoty były karłowatego wzrostu. Ich
wzrost wahał się od jedynie około 25 cm do około
1 metra - oczywiście przy proporcjach ciała podobnych
do człowieka. Taka duża przewaga karłowatych istot
odpowiada obecnym badaniom UFO. Pod względem
liczebności wszakże również przeważają UFOnauci
owego karłowatego wzrostu (ich najczęściej widywana
na Ziemi rasa zwykle nazywana jest "szarakami").
UFOnautów "normalnego" ludzkiego wzrostu spotyka
się raczej rzadko. Także na fotografiach dzisiejszych
UFOnautów najczęściej utrwalane są owe karłowate
lub miniaturowe istoty. Przykład takiej właśnie fotografii
miniaturowego UFOnauty, na której uchwycona została
istota z dużą jajowatą głową i wzrostem wynoszącym
zaledwie około 25 centymetrów, pokazany został na
stronach internetowych
aliens_pl.htm - o kosmitach oraz
day26_pl.htm - o tsunami.
Istota z owej fotografii pasuje jak ulał do dosyć licznych
w czasach mojej młodości opowiadań mieszkańców
Wszewilek, że widywali oni dziwnie wyglądające "skrzaty"
lub "krasnoludki" na swoich ogrodach lub polach.
Racjonalnego wytłumaczenia dla tego zjawiska "karłowatości"
dawnych "nadprzyrodzonych istot" oraz dzisiejszych
UFOnautów dostarczają tzw. "równania grawitacyjne"
opisane w podrozdziałach JG9 do JG9.3 z tomu 8
monografii [1/5],
oraz wspominane na stronie o
ewolucji człowieka.
Mianowicie, istoty te są symulowane jakby przylatywały
one na Ziemię z ogromnych planet jakich grawitacja jest
wiele razy wyższa niż grawitacja Ziemi. Z kolei tak wysoka
siła przyciągania grawitacyjnego na ich rodzimych planetach,
działająca na nich poprzez długi łańcuch ewolucyjny, nie
pozwala im wyrastać na wysokość ludzi z planety Ziemia.
* * *
Istnieje jeszcze jedna manifestacja skrytej
działalności UFOnautów, jaka relatywnie
często obserwowana kiedyś była na Wszewilkach.
Jest nią tzw. "tańcujący diabeł" - jak go często
nazywano w folklorze staropolskim (Anglicy
nazywają go "dust devil" - co luźno można
tłumaczyć jako "diabeł z kurzu". Przez Chińczyków
używających dialektu kantoniskiego nazywany
jest on "czie fung" - co daje się tłumaczyć jako
"czarci wiatr".) Ów "tańcujący diabeł" to po prostu
słup kurzu jaki w pogodne dni letnie pozbawione
wiatru można było kiedyś obserwować jak
inteligentnie wędruje on sobie tuż ponad
powierzchnią niedawno zaoranych piaszczystych
pól Wszewilek-Stawczyka. (Obecnie większość
owych piaszczystych pól Wszewilek-Stawczyka
została zalesiona, nie będzie więc już teraz można
tam zaobserwować tak łatwo tych zwykle niewidzialnych
dla ludzkiego oka UFOnautów i wehikułów UFO.)
Zgodnie ze staropolską tradycją folklorystyczną,
w środku owego wirującego słupa kurzu zawsze
kryje się niewidzialny dla ludzkich oczu "diabeł"
który kurz ten wprawia w ruch wirowy swoim "tańcem".
Tradycja ludowa zaobserwowała bowiem, że czasami
z tego słupa kurzowego faktycznie wyłania się karłowata
istota "nadprzyrodzona" popularnie kiedyś zwana
"diabłem". Owe dawne ludowe obserwacje dokładnie
pokrywają się z dzisiejszymi badaniami UFO, które
wyjaśniają, że ów słup kurzu wzniecany jest przez
wir powietrza wzbudzany wirujacym polem magnetycznym
formowanym przez napęd niewidzialnych dla ludzkich
oczu wehikułów UFO, oraz napęd równie niewidzialnych
pojedyńczych UFOnautów używających magnetycznego
napędu osobistego. Po szczegółowe opisy jak wir ten
jest wzbudzany proponuję zajrzeć do podrozdziału
G11.2.3 i na rysunek G36 z tomu 3
monografii [1/5].
Z kolei materiał dowodowy na fakt, że poza owym
wirem faktycznie kryje się UFOnauta lub wehikuł
UFO ukryty przed wzrokiem ludzi poza zasłoną albo
tzw. "soczewki magnetycznej", albo też tzw. "stanu
migotania telekinetycznego", zaprezentowany jest
w podrozdziale V5.1 z tomu 17
monografii [1/5].
Niezależnie od dziennych przelotów niewidzialnych
statków UFO, przez ludzi widywanych jedynie w
formie słupów wirującego kurzu wzbudzanego
przez napęd owych statków (we Wszewilkach
zwanych "tańcującym diabłem"), w okolicach
Wszewilek-Stawczyka często spotkać było można
inne następstwa skrytego działania UFOnautów
i UFO. Przykładowo wczesnym rankiem czasami
dawało się znaleźć na łąkach w okolicach
Wszewilek-Stawczyka galaretowatą substancję
jaka opadała ze statków UFO, a jaka fachowo
przez UFOlogów nazywana jest "anielskie włosy".
Moi rodzice dzierżawili kiedyś łąkę w okolicach
"czarnego stawu" o jakim piszę w innym punkcie
tej strony (cały tamten obszar obecnie jest zalany
dużym nowym stawem). Często więc wczesnym
rankiem wychodziłem z krowami na ową łąkę.
Wielokrotnie więc po drodze znajdowałem tam
owe "anielskie włosy", które z jakimś dziwnym
upodobaniem były tam nocami porzucane przez
UFO, zaś wcześnie rano dawały się tam znaleźć
zanim szybko odparowały. W UFO substancja
ta wypelnia wolną przestrzeń pomiędzy dwoma
dyskoidalnymi statkami UFO sprzęgniętymi w
kulisty kompleks latający - taki jak ten pokazany
na rysunku "Fot. F1 (b)" na stronie internetowej
magnocraft_pl.htm.
Kiedy więc owe dwa UFO rozdzielały się od siebie
w powietrzu ponad łąkami Wszewilek, owa kosmiczna
galareta opadała na ziemię, gdzie ulatniała się
w stan gazowy. Najwięcej tej galarety ja osobiście
znajdowałem właśnie na owych łąkach położonych
kilkaset metrów na północny-wschód od tamy na
Baryczy, czyli w miejscach które obecnie zalane
są nowo-zbudowanym stawem rybnym. (Niemniej
czasami znajdowałem ją też w innych miejscach.)
Z jakichś powodów łąki te były ulubionym miejscem
nocnych nalotów wehikułów UFO. Jeśli więc ktoś
wybrał się tam wczesnym rankiem, zanim owe
"anielskie włosy" miały czas wyparować, było
niemal pewne, że znajdzie tam bryły owej galarety.
Dokładniejsze opisy owych "anielskich włosów" z
UFO zawarte są w podrozdziałach G3.3, V5.4 oraz
P2.2 z tomów 3, 17 i 14
monografii [1/5]
upowszechnianej gratisowo m.in. za pośrednictwem
niniejszej strony internetowej.
Jak powyższe to ujawnia, wysoce szokująca jest
liczba odmiennych manifestacji szatańskiej działalności
UFOnautów na Ziemi, które dawało się nieustannie
obserwować w dawnych Wszewilkach-Stawczyku.
Tyle, że przybywając do Wszewilek w celach
rabunkowych, UFOnauci ci zwykle nie dawali
się ludziom zobaczyć. Jedyne więc co było
odnotowywane, to efekty ich skrytej działalności.
Zresztą dawniej ludzie wcale nie wiedzieli co to
takiego "UFOnauci". Swoje obserwacje kładli
więc na karb najróżniejszych "istot nadprzyrodzonych",
co do których wówczas powszechnie się wierzyło,
że zapełniają one ludzkie domostwa, ogródki,
pola i okoliczne lasy.
Fot. #H3 (E2 w [1/5]): Oto tzw. "magnetyczny napęd osobisty".
Umożliwia on swoim posiadaczom latanie w powietrzu
bez użycia żadnego rzucającego się w oczy
urządzenia napędowego. W bardziej zaawansowanych
wersjach, w których jego pędniki magnetyczne zastąpione
zostaną pędnikami telekinetycznymi pracującymi w tzw.
"stanie telekinetycznego migotania", pozwala on również
swoim użytkownikom na stawanie się niewidzialnymi dla
ludzkiego wzroku, a nawet na przechodzenie przez ściany
lub przez inne przeszkody stałe. (Owo "telekinetyczne
migotanie" opisane jest na odrębnej stronie internetowej o
Koncepcie Dipolarnej Grawitacji.)
Powyższa ilustracja opisana jest dokładniej na rysunku E2 z tomu 2
monografii [1/5].
Magnetyczny napęd osobisty działa na zasadzie wzajemnego
odpychania się lub przyciągania dwóch układów magnesów.
Pierwszym z tych układów magnesów jest nasza kula ziemska -
która stanowi wszakże jeden ogromny magnes. Drugim układem
magnesów z tego napędu są tzw. "pędniki magnetyczne".
Pędniki te to rodzaj szczególnie silnych magnesików o
miniaturowych wymiarach. Magnesiki te działają na interesującej
zasadzie tzw. "komory oscylacyjnej" opisywanej dokładniej np. na
stronie internetowej
magnocraft_pl.htm".
W powyższym napędzie "boczne" z owych pędników magnetycznych
zamontowane są w specjalnym ośmio-segmentowym pasie (2) jaki
osoba używająca tego napędu zakłada na siebie. Poprzez odpychające
zorientowanie owych pędników bocznych z pasa względem pola
magnetycznego ziemi, bezgłośnie wynoszą one użytkownika tego
napędu w powietrze. Aby lepiej stabilizować loty tego użytkownika,
w podeszwach obu butów (1) ma on zamontowane kolejne dwa
pędniki "główne", jakie tym razem przyciągają się z polem magnetycznym
Ziemi. Dzięki takiemu układowi głównych i bocznych pędników
magnetycznych, omawiany tu napęd bezgłośnie wynosi daną
istotę w przestrzeń, pozwalając jej latać w powietrzu jak ptaki.
Nadaje on jej też wiele innych atrybutów, jak np. indukcyjnie
uodparnia on użytkownika na nasze kule, noże i szable. Powoduje też
że świeci on lekko w locie, może chodzic po wodzie i po naszych
sufitach, jest w stanie zupełnie znikać z widoku, itp. Użytkowników
tego napędu "kule się więc nie imają" a ponadto mogą oni czynić
niemal cuda - nic dziwnego że dawniej uważano ich za istoty
"nadprzyrodzone". Dokładnie taki napęd używają istoty które
dzisiaj nazywamy "UFOnautami", kiedyś zaś nazywano diabłami
i diablicami, zmorami, strzygami, chochlikami, itp. Wszewilki
mają szczególny wkład w naszą dzisiejszą znajomość tego
magnetycznego napędu osobistego. Wynalazł go bowiem
ktoś kto urodził się właśnie na Wszewilkach, czyli ja - dr Jan Pająk.
(Być może właśnie z tego powodu jakieś "diabły" tak zawzięcie
prześladują tą wieś. Wszakże to jej mieszkaniec wydarł i
odsłonił dla innych ludzi ich odwieczny sekret.)
Dokładniejszy opis owego niezwykłego "magnetycznego
napędu osobistego" zawarty jest w rozdziale E z tomu 2
monografii [1/5]
upowszechnianej gratisowo za pośrednictwem niniejszej
witryny internetowej. Jest on także opisany na licznych
stronach internetowych, np. o nazwach
oscillatory_chamber_pl.htm" lub
magnocraft_pl.htm".
Na kompletny kombinezon magnetycznego napędu
osobistego typowo składają się: (1) buty których
podeszwy zawierają wmontowane pędniki "główne" które stabilizują
zorientowanie użytkownika podczas lotu (tzw. "zmory" zamiast w
butach posiadają owe pędniki zamontowane w naramiennikach); (2)
ośmio-segmentowy pas zawierający pędniki "boczne" które dostarczają
siły nośnej; (3) jednoczęściowy kombinezon wykonany z materiału
magnetorefleksyjnego, jaki obejmuje także kaptur (5) lub chełm -
kombinezon ten osłania użytkownika przed działaniem silnego
pola magnetycznego generowanego przez pędniki; (4) rękawice z
błonopodobnymi łącznikami pomiędzypalcowymi - rękawice te
zabezpieczają przed bolesnym rozcapierzeniem palców odpychanych
wzajemnie od siebie jak listki elektroskopu. Wszystko to
uzupełnione jest kremem na bazie grafitu jaki okrywa odsłonięte
części skóry dla zabezpieczenia ich przed działaniem silnego
pola magnetycznego, oraz komputerem kontrolnym zamocowywanym
z tyłu szyi, jaki odczytuje bioprądy użytkownika i zamienia
je na działania napędowe. Kiedy cięższa praca musi zostać wykonana,
dodatkowe bransoletki zawierające pędniki wspomagające mogą być
nakładane na przeguby rąk (branzoletki te pokazane są jako (3)
na rysunku E4 "a" z
monografii [1/5]).
Pędniki te kooperują z pędnikami z pasa i butów, dostarczając
użytkownikowi napędu "nadprzyrodzonej" siły fizycznej, np.
umożliwiającej mu wyrywanie dębów z korzeniami, unoszenie
ogromnych głazów, powalanie budynków, itp.
W zilustrowanym powyżej napędzie osobistym
na uwagę zasługuje jego komputer sterujący.
Komputer ten przez UFOnautki noszony jest zwykle po jego nasadzeniu
na tylnią część szyi. W ten sposób ów komputer zbiera sygnały
sterujące bezpośrednio z rdzenia kręgowego swojego posiadacza.
Wystarczy więc że używająca go UFOnautka pomyśli iż chce wznieść
się w górę, polecieć do przodu, czy położyć się na kims, zaś ów
komputer sterujący natychmiast posłusznie realizuje jej polecenie.
Stąd szybkie i posłuszne działanie owego komputera daje się ciężko
we znaki ludziom (chłopcom) którzy padają ofiarami tzw. "zmór",
czyli miniaturowych rozwiązłych UFOnautek opisywanych powyżej
tego rysunku (tj. w punkcie #H3 tej strony). Owe "zmory" również
bowiem używają właśnie
takiego napędu osobistego (z pędnikami głównymi w epoletach).
Kiedy więc w przypływie rozwiązłości przytulają się one do
Ziemianina którego właśnie przyleciały zgwałcić, ów komputer
odczytuje ich zamiar przytulenia jako rozkaz aby je przycisnąć
do owego Ziemianina. W rezultacie miniaturowa zmora która sama
faktycznie waży zaledwie jakieś 20 kilogramów, przygniata od
góry swoją ziemską ofiarę z siłą odpowiadającą ciężarowi około
50 do 100 kilogramów. W rezultacie ofiary owych "zmór" dosłownie
"duszą" się pod ich technicznie zwielokrotnionym ciężarem i
są w stanie oddychać tylko z największą trudnością.
Kolejnym interesującym
podzespołem magnetycznego napędu osobistego pokazanego powyżej,
jest pas z ośmioma "bocznymi" pędnikami magnetycznymi. Każdy z
pędników owego pasa generuje pulsujące pole magnetyczne. Pulsacje
tego pola w każdym pędniku posiadają 90 stopniowe przesunięcie fazowe
w stosunku do pulsacji pola z pędników sąsiednich. W rezultacie taki ośmio-segmentowy
pas formuje rodzaj wiru magnetycznego bardzo podobnego do wiru
formowanego przez stojany trzyfazowych elektrycznych silników
asynchronicznych. Wir ten wiruje naokoło nosiciela danego napędu.
Jeśli zaś moc owego wiru zostaje odpowiednio zwiększona, wówczas
zaczyna on stanowić rodzaj pancerza indukcyjnego przez jaki nie
daje się przebić żaden ludzki pocisk, nóż, czy inny rodzaj
metalowego przedmiotu. To właśnie z powodu owego wiru magnetycznego
formowanego wokół UFOnautów (kiedyś nazywanych "diabłami") w
dawnych czasach twierdzono, że owych diabłów "kule się nie
imają". Dla własnego bezpieczeństwa UFOnauci posiadają ów
wir magnetyczny włączony gdziekolwiek latają. Jego widocznym
dla ludzi następstwem jest zwykle rodzaj wiru powietrza jaki
uformowany zostaje przez wirujące pole magnetyczne. To właśnie
ów wir powietrza wznieca na suchych polach słup wirującego kurzu,
w folklorze ludowym Wszewilek nazywany "tańcującym diabłem".
Materiał dowodowy dokumentujący że UFOnauci
używają dokładnie takiego magnetycznego napędu
osobistego zaprezentowany został w rozdziałach R i T
monografii [1/5].
Obejmuje on m.in. ślady kroczące wypalone we
Wrocławiu
przez pędniki z butów UFOnauty, przykłady
obserwacji UFOnautów ubranych w taki napęd
i unoszących się w powietrzu, oraz wiele innych
grup materiału dowodowego.
* * *
Niezależnie od magnetycznego napędu
osobistego, pędniki magnetyczne używane
mogą też być w dyskoidalnych statkach
kosmicznych. Dokładna zasada działania
ziemskiej wersji tych statków opisywana
jest pod nazwą
"magnocraft_pl.htm"
na całym szeregu stron internetowych
dostępnych za pośrednictwem "Menu 2"
i "Menu 4". Tak nawiasem mówiąc to
zasada działania owych dyskoidalnych
statków kosmicznych jest dokładnie taka
sama jak zasada działania opisanego
powyżej magnetycznego napędu osobistego.
Tyle tylko że zamiast w pasie i w podeszwach
butów napędu osobistego, kuliste pędniki
"boczne" tego dyskoidalnego statku zabudowane
są w kołnierzu obiegającym statek naokoło,
zaś pojedynczy pędnik "główny" zabudowany
jest w samym centrum tego dyskoidalnego
statku. W okolicach Wszewilek-Stawczyka
efekty działania owych dyskoidalnych statków
magnetycznych obserwowane były relatywnie
często. Tyle że ludzie znali owe obserwacje
i opisywali je pod zupełnie innymi nazwami,
np. pod opowiadaniami o zobaczeniu ogromnego
przeźroczystego "grzyba", który w jakiś "nadprzyrodzony"
sposób był w stanie nagle zniknąć z widoku -
po przykład takiej właśnie obserwacji "grzyba"
patrz podpis pod rysunkiem "Fot. #F2". (Tylko
od relatywnie niedawna statki te opisywane są
ogólną nazwą "wehikuły UFO".) Ponadto,
ponieważ kosmiczni posiadacze owych wehikułów
UFO faktycznie przybywaja na Ziemię głównie w celach rabunkowych, w
okolicach Wszewilek-Stawczyka działali oni przeważnie w środku nocy kiedy
nikt ich nie był w stanie zobaczyć. Jeśli zaś zmuszeni byli działać we dnie,
wówczas włączali specjalny sposób działania zwany
"stanem telekinetycznego migotania"
w jakim stawali się całkowicie niewidzialni dla ludzkich oczu.
Jeśli więc ktoś napotkał się już koło Wszewilek na taki wehikuł UFO, zwykle
widział jedynie efekty jego działania, nie zaś sam wehikuł. Efekty te zaś mogły
przyjmować jedną z wielu form opisywanych powyżej w tym punkcie strony.
Dawne Wszewilki miały swoje "dobre" miejsca.
Najlepszym z nich był ów
czakram energetyczny
Milicza zlokalizowany jakieś 100 metrów na
północ od obecnej tamy na Baryczy. Jednak
miały one także i swoje "złe miajsca". Jedno
z najbardziej notorycznych z takich "przeklętych"
miejsc okolic Wszewilek, byt tzw. "czarny staw".
Pod nazwą "czarny staw" krył się
głęboki dół w dawnym korycie Baryczy, tj. w
korycie które istniało przed regulacją Baryczy
na początku XX wieku. Dół ten zlokalizowany
był jakieś 500 metrów na północny-wschód
od tamy na Baryczy. Z jakichś powodów
zaniechano jego zasypania podczas regulacji
Baryczy na początku XX wieku - być może już
wówczas był on znany jako "anty-czakram"
lubujący się w odbieraniu życia ludzi i wyprawianiu
samotników na tamten świat. A przecież ziemią
wygospodarowaną podczas kopania nowego
koryta Baryczy zasypywano wówczas praktycznie
niemal całe stare koryto Baryczy. W ten sposób
na miejscu byłego koryta Baryczy uformowano
wówczas relatywnie płaską i równą łąkę. Jednak
owego dołu zwanego "czarnym stawem" nawet
nie próbowano wówczas zasypać, chociaż jego
zasypanie leżało w ówczesnych możliwościach
technicznych. Staw ten wszakże nie był aż taki
duży. Na oko miał jedynie około 50 metrów
średnicy. W rezultacie, ów "czarny staw" pozostał
aż do naszych czasów i straszył wszystkich swoją
obecnością w środku rozległych łąk, oraz swoją
czarną jak smoła wodą. Z czasem wokół niego
powyrastały drzewa, które tylko dodawały mu
mroczności i tajemniczości. Z owego czarnego
stawu zawsze promieniowała jakaś mroczna i
ponura energia, która wywoływała dreszcze
przerażenia u tych wszystkich jacy samotnie zbliżyli
się do jego brzegów. Moi rodzice przez jakiś czas
dzierżawili łąkę w jego pobliżu. Kiedy więc zmuszony
byłem koło niego samotnie przechodzić, zawsze czułem
się tam nieswojo. Budził we mnie ciarki przerażenia.
Jeśli byłem sam, zawsze starałem się od niego oddalić
tak szybko jak tylko mogłem. W stawie tym żyły jakieś
duże ryby, czy też inne stwory. Woda bowiem często
w nim aż się od czegoś gotowała. Jednak nie pamiętam
aby ktokolwiek złowił tam jakąś rybę. A wielu próbowało,
włączając w to również i mnie oraz moich kolegów podczas
naszych licznych w młodości wypraw wędkarskich.
Najbardziej ponurym
aspektem owego "czarnego stawu" było, że ludzie w nim umierali.
Jedynie poprzez krótki okres czasu kiedy ja mieszkałem na
Wszewilkach, tj. pomiędzy latami 1946 oraz 1964, wiadomo
mi było o trzech życiach zabranych przez ten staw (czyli
statystycznie umierał w nim ktoś co każde 6 lat). Pierwszą
znaną mi ofiarą czarnego stawu była córka naszej sąsiadki
na Wszewilkch-Stawczyku, niejaka Janka Bujakowa. Jankę
coś podkusiło aby w obecności całej gromady kolegów (mnie
wśród nich nie było - wiem o całym zajściu tylko z opowiadań
innych), wypłynąć na ten staw na wiązce gigantycznego
sitowia jakie tam rosło. A wcale przy tym nie umiała pływać.
Oczywiście, po wypłynięciu na środek owego mrocznego stawu,
wiązka sitowia się pod nią rozwiązała, zaś Janka poszła w
dół jak kamień. Nikt jej nie był w stanie pomóc. Po jakimś
czasie staw sam wyrzucił jej zwłoki. Drugą ofiarą czarnego
stawu o jakiej mi było wiadomo, to jakiś kajakarz z Milicza
którego tożsamość nie była mi znana. Zdecydował się on
popływać samotnie swoim kajakiem po tym stawie. Później
znaleziono jego kajak i jego ciało. Trzecią ofiarą tego
samego stawu o której jest mi wiadomym, był jakiś przechodni
włóczęga, który zwyczajnie
powiesił się na pasku z własnych spodni z gałęzi drzewa
rosnącego na brzegu owego stawu. Ja, wraz z grupą innych
ciekawskich gapiów z Wszewilek, widziałem zwłoki tego
włóczęgi zanim milicja zdążyła je zdjąć z drzewa. Wisiał
on w pozie jakby wpatrywał się w zafascynowaniu w coś
zawartego w głębi stawu.
Ciekawe, że takie "miejsca nawiedzone złymi
mocami" istnieją też w wielu innych rejonach
świata. Jeszcze jedno podobnie śmiertelne
miejsce, które znam osobiście i w którym także
co jakiś czas ktoś umiera w raczej tajemniczych
okolicznościach, jest opisane w punkcie #K1.9
strony internetowej
newzealand_pl.htm.
Obecnie ów "czarny staw" z Wszewilek już nie
istnieje. Został on zalany wodą ogromnego stawu
rybnego który uformowano na całym tamtym
terenie. Jednak miejsce w którym znajdował się
ów "czarny staw" ciągle istnieje. Założę się, że
miejsce to ciągle pochłaniać będzie dalsze ludzkie
ofiary, jeśli ktoś przez nieostrożność do niego
się zapędzi. Co zawsze ogromnie mnie dziwi,
to że na Ziemi tajemnicze lub zbrodnicze śmierci
wcale NIE przytrafiają się w przypadkowych
lokacjach, a istnieją takie właśnie liczne "złe
miejsca" w których notorycznie przytrafia się
ludziom coś złego. Chińczycy twierdzą, że takie
"przeklęte miejsca" posiadają "bad feng shui".
Jednak przy dzisiejszym poziomie wiedzy takie
wytłumaczenie nie jest już wystarczające. Czy
więc Ty czytelniku masz jakąś własną teorię
która by wytłumaczyła "dlaczego" i "jak" owo
zło tam ludziom się przytrafia z częstotliwością
wiele razy większą niż nakazują to prawa statystyki?
Wszewilki w latach
1945 do 1964 posiadały własny i to dosyć unikalny system
społeczny. System ten działał na zasadzie samo-wystarczalności
w obrębie wsi Wszewilki i to praktycznie niemal bez użycia
pieniędzy. Zasadniczą jednostką wymienną w tym systemie
był tzw. "odrobek", czyli oddawanie własnej robocizny
w zamian za czyjąś ekspertyzę czy robociznę. Aby było
jeszcze dziwniej, system ten używał jednostek "robocizny"
jakie dzisiaj uważalibyśmy za co najmniej dyskusyjne.
Przykładowo, za czyjąś pomoc przy młocce zboża odpłacało
się "odrobkiem" w formie zwrotnej pomocy również przy młocce
zboża. Nie miało przy tym znaczenia jak długo owe młocki trwały.
W ten sposób np. moi rodzice u których młocka trwała maksymalnie
około jednej godziny, lądowali odrabiając ją u kogoś, u kogo
trwała ona powiedzmy 8 godzin. W dzisiejszych czasach system
taki byłby nie do przyjęcia z uwagi na jego pozorną
"niesprawiedliwość". Jednak w owych czasach uważany
on był za całkiem normalny. Powodem takiego jego
odbierania był fakt, że ów "odrobek" faktycznie nie
był prostą formą "zapłaty" za wykonaną pracę, a raczej
formą wymiany grzeczności i pomocy sąsiedzkiej w obrębie danej
społeczności. W czasach zaś gdy robocizna wiejska była w
deficycie, grzecznością stawało się wzajemne pomaganie
sobie bez precyzyjnego wyliczania ile dokładnie to pomaganie
jest warte w sensie monetarnym lub czasowym.
W owych czasach
każdy mieszkaniec Wszewilek oprócz własnej rodziny należał
też do całej społeczności Wszewilek i wypełniał w tej
społeczności ściśle określoną rolę. Każdy też miał swoją
funkcję społeczną, np. młynarz, piekarz, kowal, mechanik,
elektryk, pielęgniarka. Społeczność taka jako całość działała
równie sprawnie jak przysłowiony "szwajcarski zegarek".
Wzajemne związki społeczne pogłębiane też były
wówczas najróżniejszymi wspólnymi działaniami, takimi jak
obowiązki komunalne, jesienne wspólne wypasanie krów
na łąkach pod Baryczą (obecnie łąki te zalane są nowymi
stawami), wspólne wypalanie łodyg ziemniaczanych,
wspólne pieczenie marchwi i ziemniaków, wspólny
udział w zabawach i dożynkach, itp. Faktycznie
Wszewilki z owych czasów ciągle były niewielką i doskonale
zgraną społecznością wiejską działającą na dokładnie
tej samej zasadzie jak takie społeczności działały
zapewne w czasach słowiańskich czy średniowiecznych.
Szkoda że nie dokonywano wówczas analiz zasad działania
takiej społeczności, bowiem wiele zagadek społecznych
z naszej przeszłości mogłoby dzięki temu zostać wyjaśnione.
Jak efektywne
było działanie owej społeczności ujawnia system wewnętrznej
informacji jaki w owym czasie był używany na Wszewilkach.
System ten działał na bardzo prostej zasadzie "przeczytaj
i podaj dalej". Jeśli więc cokolwiek powinno zostać podane
do wiadomości całej wsi, osoba aktualnie pełniąca oficjalną
funkcję sołtysa spisywała to na kartce papieru i puszczała
w obieg. Kartka ta wędrowała potem od domu do domu czytana
w każdym z nich i natychmiast podawana dalej przez kuriera
którym w każdym z domostw był najszybszy biegacz (w naszym
domu "kurierem" tym byłem ja). W rezultacie w około godzinę
po puszczeniu kartki w obieg cała wieś znała już wiadomość
na niej zawartą. Była to szybka, cicha, efektywna, niezawodna,
oraz nieodnotowywalna dla postronnych metoda niemal
natychmiastowego komunikowania się. Na głowę biła ona
dzisiejsze metody poprzez telefony lub za pośrednictwem
radia czy telewizji.
#I2.
Transport - czyli konie i
kowale, oraz rowery:
Obecnie zapewne to szokuje, ale aż do
czasu mojego opuszczenia Wszewilek
w 1964 roku, zasadniczym sposobem
transportu i przewozu towarów pozostawał
tam zaprzęg koński. Koń pozostawał tam
także zasadniczym dostawcą siły roboczej.
Wziąwszy więc pod uwagę, że to ja wynalazłem
najważniejszy i najbardziej zaawansowany
statek kosmiczny naszej cywilizacji, który
kiedyś wyniesie ludzkość do gwiazd (tj.
magnokraft),
w moim życiu nastąpił szokujący
przełom. Niemal bowiem prosto z zaprzęgu końskiego używanego w
dzieciństwie, w moim wieku dojrzałym przeniosłem się do myślenia
w kategoriach możliwości i działania międzygwiezdnego
magnokraftu.
Z uwagi na szerokie użycie
koni, aż do około roku 1965 Wszewilki posiadały własnego kowala.
Był nim Franciszek KORONNY, który również był oryginalnym zasiedleńcem
Wszewilek. Jego obie córki, Krystyna i Halina, też kończyły te same
LO
co ja, tyle że były z nieco młodszego niż ja rocznika.
Kowal ten prowadził swoją kuźnię w narożnym budynku jaki znajdował
się po północno-wschodniej stronie rozgałęzienia się drogi przez Wszewilki
od ulicy Krotoszyńskiej w Miliczu. Często wracając ze szkoły w Miliczu
obserwowałem pracę tego kowala. Są mi więc relatywnie dobrze znane
niuanse wykuwania i zakładania podkuw, chałupniczej obróbki stali, itp.
W owym czasie rowery
były najbardziej powszechnym środkiem "transportu indywidualnego" na Wszewilkach
(z braku publicznego). Każda rodzina miała co najmniej jeden rower. Każdy też
używał go praktycznie do wszelkich okazji. Faktycznie to moja generacja
mieszkanców Wszewilek dałaby się nazywać "rowerową generacją".
Obszar zasięgu rowerów był wówczas dosyć duży. Czasami przekraczał
on 30 kilometrów. Przykładowo, ja sam bardzo często wybierałem się
rowerem aż poza Żmigród, wracając do domu ciągle tej samej doby
(chociaż już późną nocą). Oczywiście, używając rowery na codzień,
każdy z moich równieśników nabywał mistrzostwa w ich użyciu.
Stąd umiejętności ówczesnych rowerzystów były tak znakomite,
że obecnie nadawałyby się do pokazania w cyrku.
#I3.
Cel
gospodarowania - czyli Wszewilki jako pierwowzór dla totaliztycznej ekonomii:
Na odrębnej
stronie internetowej o filozofii
totalizmu
wyjaśnione zostało, że cele totalizmu są odmienne od
celów filozofii która dzisiaj panuje na Ziemi, a którą
totalizm nazywa "pasożytnictwem". Dla wyznawców
owego pasożytnictwa, celem każdej działalności ludzkiej
jest maksymilizacja korzyści tych co działalność ową
nadzorują, czyli maksymilizacja zysków, maksymilizacja
ekonomicznej eksploatacji tych co działania te wykonują,
wytworzenie produktu który przy najgorszej jakości uzyska
najwyższą cenę, itp. Tymczasem dla wyznawców filozofii
totaliztycznej celem każdej działalności jest maksymilizowanie
generowania energii moralnej, czyli czynienie wszystkiego
wyłącznie w sposób moralny, powiększanie szczęścia i osobistej
satysfakcji ludzi którzy w owym działaniu biorą udział, wytwarzanie
produktu o możliwie najwyższej jakości powiększającej
satysfakcję konsumentów i producentów - nawet jeśli następuje
to kosztem maksymilizacji zysków, itp. W Polsce opisywanego
tu okresu lat 1946 do 1964, cele gospodarowania ludzi na wsi
Wszewilki były właśnie całkowicie zgodne z owymi celami
totalizmu, oraz zupełnie odmienne niż są obecnie. Faktycznie
też zupełnie
z tego nie zdając sobie sprawy, Wszewilki stworzyły wówczas
sobą pierwowzór dla tzw.
"totaliztycznej ekonomii"
(tj. ekonomii której cele są zgodne z celami filozofii totalizmu).
Oczywiście, ówcześni mieszkańcy Wszewilek wcale nie
wiedzieli, że formują fundamenty dla przyszłościowej ekonomii
totalizmu. Oni po prostu starali się być w swoich działaniach
moralni, "samowystarczalni", efektywni, oraz starali
się maksymilizować jakość życia i poziom szczęśliwości
własnej rodziny. Wszakże należy
pamiętać, że w owym czasie Polska nastawiona była na
zaspokajanie swoich potrzeb żywnościowych poprzez bazujące
na wspólnocie pierwotnej tzw. "obowiązkowe dostawy", a nie
poprzez kapitalistyczny skup. Każdy rolnik, zależnie od
posiadanej powierzchni uprawnej, był wówczas zobowiązany
do dostarczenia państwu określonej ilości zboża, mięsa, mleka,
itp. Ceny zaś obowiązkowo dostarczanej żywności wcale wtedy
nie odpowiadały ilości pracy włożonej do jej wyprodukowania.
W rezultacie rolnikom wcale nie opłacało się sprzedawać
nadwyżek produkcji rolnej. Raczej spożytkowywali te
nadwyżki do podnoszenia jakości i szczęśliwości własnego
życia.
Z powodu przyjmowania
"samowystarczalności" jako głównego celu ówczesnego gospodarowania,
każdy rolnik starał się sam wyprodukować wszystko co mu było
potrzebne do życia. Ponieważ każdy potrzebował chleb, wszyscy
rolnicy uprawiali wówczas zboże. Zresztą musieli to czynić,
bowiem zboże należało do wykazu obowiązkowych dostaw. Rolnicy
musieli więc oddawać je państwu, nawet jeśli przychodziło im
je zakupić od kogoś innego (po znacznie droższej cenie). Woleli
więc je sami wyprodukować. Podobnie każdy rolnik potrzebował ziemniaki,
mięso, mleko i jajka. Każde gospodarstwo rolne uprawiało więc
wówczas własne pole ziemniaczane, oraz hodowało własne świnie,
krowy i kury. W rezultacie budynki każdego gospodarstwa rolnego
owego czasu wyglądały jak miniaturowe "ogrody zoologiczne"
zwierząt domowych, lub jak "Arka Noego". Znaleźć bowiem w nich
było można niemal każde zwierzę domowe. Z kolei pola każdego
gospodarstwa wyglądały jak "ogrody botaniczne" z mieszaniną
wszystkich możliwych roślin uprawnych. Oprócz wszystkim dobrze
znanych wad i niedogodności takiego sposobu gospodarowania
(np. ogromu pracy którą ówcześni rolnicy wkładali w swoje
gospodarstwa), owa "samowystarczalność" miała także i
swoje zalety. Przykładowo ziemia wówczas była wykorzystywana
ogromnie efektywnie. Ponadto produkowana żywność była
nieporówanie zdrowsza i smaczniejsza niż teraz - wszakże
"dla siebie" żywność produkuje się zupełnie inaczej niż
"na sprzedaż". Nie wspomnę tu już faktu, że zwierzęta
gospodarcze w owym czasie traktowane były jak członkowie
rodziny.
* * *
W latach 1946 do 1964
na Wszewilkach nie było nawet jednego kombajnu zbożowego.
W rezultacie całe zboże pozyskiwane tam było tradycyjnym
cyklem. Mianowicie najpierw je koszono, w dużej części
zwykłą kosą, a co najwyżej konną kosiarką. Potem je
zwożono do zabudowań i układano albo w tzw. "stogu",
albo też w stodole. W końcu przychodziła młocka. Młócenie
było najważniejszym dorocznym wydarzeniem w każdym gospodarstwie.
Było ono zawsze publiczne. Wszakże aby obsłużyć maszynę do młócenia
koniecznych było kilkudziesięciu ludzi, którymi zwykle byli
sąsiedzi pracujący na zasadzie "odrobku". Po wymłóceniu zboża
wszyscy ci ludzie tradycyjnie zapraszani byli na "obiad".
Obiad taki przygotowywano w stylu "czym chata bogata",
czyli podawane na nim były potrawy na jakie dane gospodarstwo
było stać. Nie w każdym przypadku było to coś wyszukanego.
Zwykle rosół z własnej kury podawany z domowym makaronem,
oraz potem drugie danie z duszonych ziemniakow podawanych z
kawałkiem mięsa. Do popicia był kompot z własnych owoców
a czasami także domowej roboty "piwo". Jednak owe obiady
były ogromnie popularne i atrakcyjne z innych względów,
tj. nie z powodu jedzenia. Były one bowiem forum na którym
wszyscy wymieniali się ciekawostkami i informacjami. To
m.in. podczas właśnie takich obiadów wszyscy dowiadywali
się ciekawostek typu tych opisywanych na niniejszej
stronie.
Nie tylko szkoła jest
obecnie inna. Inne są także modele rodziny. Przykładowo
zupełnie odchodzi się od tradycyjnego modelu ojca jako
"głowy rodziny" i "żywiciela rodziny", a przechodzi na
model "rodzinnej demokracji". Tymczasem w czasach jakie
tutaj omawiam, tradycyjny model rodziny był ciągle
ogromnie silnie zakorzeniony. Przykładowo kobieta na
Wszewilkach nie ubrałaby wówczas spodni, bowiem to
był "męski" ubiór. Nie usiadłaby także po lewej
stronie kościoła, ani nie wyszła na ulicę bez chustki
na głowie. Z kolei mężczyzna nie ugotowałby obiadu,
bowiem to była "kobieca praca". Nie usiadłby też po
prawej stronie kościoła, bo ta była "dla kobiet".
Pamiętam jak kiedyś moja matka miała za złe ojcu,
że ten kazał jej powozić zaprzęgiem konnym. Chociaż
bowiem matka doskonale umiała sobie radzić z koniem
(jej własny ojciec był przecież zawodowym koniuszym),
ciężko się wówczas na ojca obruszyła, bowiem jak
stwierdziła "inni pomyślą że nie mam męża bo sama
muszę wykonywać męską pracę".
* * *
Dzisiaj coraz
więcej ludzi boi się wyjść do lasu. Wszakże są tam kleszcze,
zarośla, źli ludzie, dzikie zwierzęta, itp. Tymczasem
w latach mojej młodości las był naszym drugim domem.
Najważniejszą zaś okazją do codziennego udawania się
do lasu były jesienne grzybobrania. W owych czasach
praktycznie każdego jesiennego dnia wychodziło się na
grzyby do wszewilkowskich lasów. A grzybów było tam
istnie zatrzęsienie.
* * *
W omawianym tutaj okresie (1946 do 1964 rok)
wybór produktów spożywczych jakie wówczas
były do dyspozycji przeciętnego mieszkańca
Wszewilek, był nieporównanie mniejszy niż
obecnie. Składało się na to wiele przyczyn,
z których najważniejsza jest owa "samowystarczalność".
Jeśli więc czegoś wówczas nie dało się
samemu wyhodować i wykonać, to się tego
nie jadło. Pieniędzy niewiele było wtedy
w obiegu, zaś te co były wydawano ogromnie
rozważnie. Z żywnosci praktycznie więc
zakupowało się tylko najbardziej niezbędne
produkty, takie jak sól, tłuszcze (najczęściej
margarynę i tzw. "ceres"), marmoladę, cukier,
substytut kawy (tj. palony jęczmień), oraz
czasami chleb którego trudno było upiec we
własnym domu (chociaż w owych czasach ludzie
faktycznie ciągle czasami piekli chleb w swoich
domach). Przykładowo jak sadzić pomidory aby
te dawały owoce w zimnym klimacie Wszewilek,
rolnicy tej wsi nauczyli się dopiero około 1955
roku. Przed ową datą nikt we Wszewilkach nie
znał smaku pomidorów.
#I5.
W dawnych Wszewilkach wszystkie zwierzęta domowe miały imiona i były traktowane jak członkowie rodziny:
W czasach które tutaj opisuję ludzie traktowali
swoje zwierzęta domowe niemal jak członków
rodziny. Przykładowo, każde zwierzę domowe
miało wówczas własne imię (a nie - jak obecnie,
jedynie numer wpięty w ucho, czy nawet zupełną
bezimienność). Ja do dzisiaj pamiętam imię
ulubionej krowy-żywicielki moich rodziców
którą nazywaliśmy "Bestra". O każde też zwierzę
domowe wówczas też się dbało jak o człowieka,
znaczy upewniało się nie tylko że jest syte i napojone,
ale także że ma ciepłe i suche miejsce do spania,
że nie jest chore, że jego wszelkie inne potrzeby
są zaspokojone, itp.
Powyższe nabiera szczególnego znaczenia w
świetle informacji opublikowanych w artykule
[1#I5] o tytule "A happy cow is one
called Daisy or Buttercup" (tj. "Szczęśliwa
krowa jest to krowa zwana "Stokrotka" lub
"Maślica") ze strony A2 gazety
The New Zealand Herald,
wydanie z piątku (Friday), January 30, 2009.
Artykuł ten opisuje wyniki badań nad "psychologią
zwierząt domowych" przeprowadzonych w Anglii.
Badania te wykazały, że przykładowo krowy do
których ich właściciele zwracają się przez imię,
dają rocznie przeciętnie o 284 litrów mleka więcej
niż krowy NIE posiadające swojego imienia. Ponadto
mleko od krów posiadających imię jest smaczniejsze,
pożywniejsze i zdrowsze od mleka nienazwanych
krów. W świetle powyższego nie powinno nikogo
dziwić, że wszelka żywność produkowana chałupniczo
w dawnych Wszewilkach smakowała wówczas
wielokrotnie lepiej niż smakuje dzisiejsza żywność
kupowana w supermarketach.
Tamte badania angielskie dodatkowo potwierdzały
najróżniejsze eksperymentalne ustalenia nowozelandzkich
farmerów. Przykładowo, w artykule [2#I5]
o tytule "Cows give the milk of human kindness" (tj.
"krowy dają mleko za ludzką dobroć"), ze strony C3 gazety
The Dominion Post,
wydanie z czwartku (Thursday), March 1, 2012, opisane
są doświadczenia rolnika który każdą ze swoich krów
nazywa po imieniu i traktuje jak członka własnej rodziny.
W zamian za to jego krowy dają mu niemal dwa razy
więcej mleka i żyją produktywnie około cztery razy
dłużej, niż bezimienne krowy hodowane przemysłowo
w ogromnych stadach farm mleczarskich.
Z kolei rolniczy program telewizyjny, który oglądałem
kilka lat temu w Nowej Zelandii, relacjonował o jakimś
fryzjerze który zdecydował się zmienić zawód i stać
się hodowcą owiec. Swoje owce ów były fryzjer
traktował w taki sam sposób jak uprzednio czynił
to z klientami swego zakładu fryzjerskiego. Mianowicie,
często wychodził do nich na pastwisko i sobie z nimi
"rozmawiał". Ponadto od czasu do czasu fundował
im przyjemne kąpiele w których dokładnie mył i
pielęgnował ich wełnę. Rezultat był taki że jego
owce dawały wełnę wielokrotnie cieńszą, delikatniejszą
i doskonalszą od wełny dawanej przez normalne
owce tej rasy. Jego wełna sprzedawana więc była
za słone pieniądze jako że ubiegali się o nią wytwórcy
najbardziej ekskluzywnych ubrań i mody.
Część #J:
Zagrożenia i obowiązki obywatelskie we Wszewilkach:
Niezależnie od uprawiania roli,
mieszkańcy wszystkich wsi w Polsce, w tym wsi Wszewilki, musieli w
owym czasie wypełniać najróżniejsze "obowiązki obywatelskie".
A obowiązków tych było dosyć sporo. Oprócz bowiem takich, które
spadały wówczas na barki wszystkich Polaków, czyli np. obowiązek
powszechnej służby wojskowej, obowiązek udziału w ćwiczeniach
samoobrony, czy obowiązkowe szczepienia medyczne, mieszkańcy
wsi posiadali także unikalne dla nich
obowiązki obywatelskie. Najbardziej powtarzalne i rygorystycznie
egzekowane z nich obejmowały: (1) obowiązek nieustannego czyszczenia
i utrzymywania rowów irygacyjnych, (2) tzw. "warty obywatelskie",
(3) chodzenie "za stonką", (4) obowiązki szczepienia psów (np. w
przypadku przyłapania kogoś że posiadał psa ale go nie zaszczepił,
pies zostawał zarekwirowany i odsyłany do rakarni z przenaczeniem
na mydło).
Z powyższych obowiązków,
najistotniejsze, a także najlepiej spełniające swoje zadanie, były
"warty obywatelskie". Polegały one na tym, że każdej nocy
inna para dorosłych mieszkańców Wszewilek patrolowała całą wieś
i gotowa była przyjść innym z pomocą w razie jakichś kłopotów.
Warta taka wyposażona była bowiem w trąbkę, tak że mogła podnieść
głośny alarm i w przeciągu minut zbiegała się do niej cała wieś.
Miała także oficjalną chorągiewkę, była więc upoważniona do
zatrzymywania i sprawdzania tożsamości wszystkich podejrzanych.
Faktycznie też to właśnie taka warta obywatelska uratowała życie
mojej własnej rodzinie. Nasz dom stał bowiem na uboczu - nieco
z dala od innych zabudowań wioski. Łatwo mógł więc paść ofiarą
owych licznych wówczas band które opisuję w punkcie #M1 poniżej.
A bandy te miały brzydki zwyczaj, że najpierw pod groźbą
uśmiercania wymuszały one od mieszkanców napadniętego
domu wszystko co tylko w domu tym było wartościowego,
potem zaś dla usunięcia świadków i dla zatarcia śladów ciągle
mordowały one mieszkańców tego domu. Sam dom zaś puszczały z dymem.
Którejś też nocy wkrótce po wojnie, kiedy jeszcze nie było mnie
na świecie, na nasz dom faktycznie napadła właśnie taka banda
maruderów rosyjskiej armii. Na szczęście mój starszy brat zdołał
wymknąć się przez okno bez zostania przez nich dostrzeżonym (i
zastrzelonym). Zaalarmował on właśnie ową wartę obywatelską.
Warta zaś zaalarmowała resztę wsi. Wkrótce więc owa banda
maruderów miała całą wieś gromadzącą się pod oknami naszego domu.
Sytuacja stała się poważna. Szykowała się strzelanina. Wszakże
podobne bandy wcześniej zamordowały już kilku ludzi we Wszewilkach
i okolicznych wsiach, oraz spaliły kilka domostw. W przypadku
gdyby zostali pojmani, zapewne natychmiast powieszono by ich na
gałęzi najbliższego drzewa, lub w najlepszym przypadku oddano
przedstawicielom władz rosyjskich, którzy z kolei bez ceregieli
by ich rozstrzelali. Z drugiej strony bandyci ci zawsze byli
uzbrojeni po zęby i w przypadku konfrontacji zastrzeliliby
wielu niewinnych ludzi. Na szczęście maruderzy tym razem nie
zaryzykowali otwarcia ognia, a wybrali ucieczkę. Nikt ich nie
zatrzymywał, bowiem w ten sposób obeszło się bez rozlewu krwi.
Z kolei owa banda nauczona przykrym doświadczeniem nie zaryzykowała
już potem aby powrócić ponownie którejś następnej nocy.
Dla mnie osobiście najciekawsze z owych
obowiązków obywatelskich było "chodzenie
za stonką". Dla "wart obywatelskich" byłem
bowiem jeszcze zbyt młody. Jednak za stonką
pozwalano mi chodzić. Ja zaś lubiłem to czynić.
Zawsze więc brałem w tym udział z największym
entuzjazmem. Powodem tego było, że po zakończeniu
uważnego przeglądania pól ziemniaczanych całej wsi
Stawczyk,
nasza grupa poszukiwawcza zwykle zasiadała w cieniu
pachnących lip rosnących wokół przedwojennej
(spalonej) leśniczówki ze wsi Stawczyk, zaś starsi
uczestnicy tej grupy zaczynali długie opowiadania
i dyskusje na każdy możliwy temat. Ja słuchałem
owych opowieści i dyskusji z zapartym tchem,
zaś sporo informacji przytoczonych na niniejszej
stronie, a także na stronach o nazwach
stawczyk.htm,
bitwa_o_milicz.htm,
sw_andrzej_bobola.htm,
milicz.htm,
wszewilki_milicz.htm, czy
wszewilki_jutra.htm,
wywodzi się właśnie z tamtych opowieści starszych
mieszkańców Stawczyka.
Sam obowiązek obywatelski "chodzenie za
stonką" wywodził się z twierdzenia ówczesnych
władz Polski, że Amerykanie jakoby skrycie rozsiewają
szkodliwe owady aby osłabić siłę ekonomiczną
krajów ówczesnego "bloku warszawskiego". Jedną
z form tego osłabiania miało jakoby być rozsiewanie
samolotami ogromnie niszczycielskich dla ziemniaków
owadów zwanych "stonką ziemniaczaną". W owym
bowiem czasie Polska była całkowicie wolna od
tych niszczycielskich owadów. Stonka zaś była
w stanie dokumentnie zniszczyć plony ziemniaków
i sprowadzić głód na cały kraj i naród. Stąd, dla
zorganizowania obrony przed zbombardowaniem
tymi owadami, w całej Polsce organizowane było
wówczas systematyczne przeszukiwanie pól
ziemniaczanych nastawione na wczesne wykrycie
i zniszczenie zarodków tych owadów tam gdzie by
się pojawiły. Warto tu dodać, że angielska nazwa
dla "stonki ziemniaczanej" brzmi "Colorado beetles".
Muszę też przyznać że te poszukiwania stonki były
bardzo dokładne. Brały w nich udział bystroocy
ludzie którzy czasami dla zabawy byli zdolni do
wypatrzenia i do policzenia nawet wszystkich
maleńkich biedronek jakie znajdowały się na
danym polu ziemniaczanym. Dokładnie też pamiętam
okoliczności kiedy owa stonka w końcu pojawiła
się w Stawczyku. Zamiast bowiem najpierw pojawić
się w jednym lub kilku małych skupiskach - tak jak
by tego należało się spodziewać po przylatujących
z wiatrem owadach, owa stonka pojawiła się masowo
na wszystkich polach naraz. Znaczy podczas całego
szeregu kolejnych poszukiwań stonki nie dało się
znaleźć w Stawczyku nawet jednego jej owada, potem
zaś w następnym poszukiwaniu nagle się okazało
że wszystkie pola ziemniaczane Stawczyka są aż
czerwone i aż się ruszają od masy czerwonych
gąsiennic tego żarłocznego owada - tak jakby ktoś
faktycznie porozsiewał go z samolotów. Pojawienie
się stonki było więc aż tak nagłe i aż tak masowe,
że NIE dało się go już odizolować i zneutralizować.
Kiedy więc stonka raz tak masowo się pojawiła
i zadomowiła w Stawczyku, NIE było już fizycznej
możliwości aby jej się pozbyć. Zaprzestano więc
wówczas jej dalszych poszukiwań, zaś każdy z
rolników został pozostawiony sobie samemu aby
z nią walczyć. Wszakże walczyć z nią musiał,
bowiem żarłoczność tej stonki była aż tak duża,
że była ona w stanie całkowicie zniszczyć wzrost
ziemniaków, a w ten sposób sprowadzić głód na
daną rodzinę rolników. Pechowo jednak, dla
niszczenia tej stonki używano (już wówczas dostępny
do zakupu) tzw. "azotoks" - czyli jeden z pierwszych
"pestycydów". Rolnicy Wszewilek, NIE wiedząc
jeszcze jak śmiertelne są długoterminowe skutki
owego "azotoksu" (po szczegóły patrz #T3 strony
woda.htm)
wysiewali na swych polach całe worki tej fatalnej trucizny.
W rezultacie, tamta próba zagłodzenia stonką krajów
komunistycznych spowodowała trwałe pozatruwanie
gleby sporej części Europy, jakiego efektem końcowym
było "niszczenie ziemi" sprowadzające cierpienia na
całą ludzkość - co w obliczu obecnie nadchodzącej
na ludzkość masowej zagłady spowodowanej takim
"niszczeniem ziemi" powinno stać się lekcją dla wszystkich
polityków nakazujących lub inicjujących "niszczenie
ziemi", jaka to lekcja uczy, że dowolne "zło" skierowane
na kogokolwiek z bliźnich, zawsze wraca z powrotem
i uderza także tych, co je wyrządzają (patrz "Prawo
Bumernagu").
W latach 1946 do 1964 szkoła i nauka były
całkowicie odmienne od tych jakie istnieją
w obecnych czasach. Różnic pomiędzy dawną
i obecną szkołą jest wiele. Jako zawodowy nauczyciel
potrafię je nawet dokładnie zdefiniować i opisać.
Wyliczmy więc teraz najważniejsze z nich. Oto one:
1: Poziom. Na przekór tego co wielu ludzi
prywatnie uważa, poziom wiedzy i nauczania
był wówczas znacznie wyższy niż obecnie - po
zabawny przykład patrz punkt #C3 na stronie o nazwie
lo.htm.
W 2008 roku słyszałem o eksperymencie przeprowadzonym
w Anglii, a polegającym na odtworzeniu szkoły
średniej z tamtego czasu, oraz poddaniu jej uczni
egzaminom i pytaniom historycznie wyszukanym
z dokumentów owego czasu. Na przekór też, że
w eksperymencie tym brali udział najlepsi uczniowie
z wielu szkół Anglii, okazało się że ich wiedza
była szokująco płytka w porównaniu z wiedzą
uczni tamtych lat. Szokującą prawdą bowiem jest,
że począwszy od około 1975 roku, kiedy to nasza
cywilizacja przeżyła swój szczytowy poziom
intelektualny, poziom wiedzy u dzisiejszych
ludzi i młodzieży nieustannie się obniża. Głównym
zaś powodem tego obniżania się poziomu wiedzy
okazuje się być dzisiejsze istnienie telewizji,
komputerów, telefonów komórkowych, oraz
elektronicznych kalkulatorów. Zamieniają one
bowiem myślących i aktywnie poszukujących
wiedzy ludzi, w bezmyślnych "zabawianych"
oraz nawet jeszcze bezmyślniejszych "operatorów".
Moje analizy obecnego i dawnego poziomu
nauczania opisałem także w punktach #E1 i #E2 strony
rok.htm.
2: Metody dyscyplinowania i motywowania
dzieci. Metody używane w czasach mojego
uczęszczania do szkoły opisane są z dużą dozą
żalu w doskonałym artykule "Teachers too soft
on students?" (tj. "Nauczyciele zbyt łagodni
wobec uczni?") ze stron 6 i 7 malezyjskiej gazety
New Sunday Times,
wydanie z niedzieli, August 1, 2010. Artykuł
ten jest dosyć wymowny, bowiem jak każdy
kraj południowo-wschodniej Azji, w teorii
Malezja nadal praktykuje zdecydowane
dyscyplinowanie dzieci. Przykładowo,
w jej szkołach niezdyscyplinowani
uczniowie mogą nawet być potraktowani
rózgą. Jednak w praktyce, niestety,
nawet w Malezji nauczyciele nie są już
w stanie dłużej opierać się terroryzmowi
rozhisteryzowanych matek i wpływowych
ojców, którzy mszczą się na nauczycielach
jacy próbują dyscyplinować ich rozpieszczone
(a także wysoce rozwydrzone) pociechy.
Do metod dyscyplinowania i motywowania
uczni opisanych w owym artykule należą:
(1) pociąganie lub ukręcanie ucha, (2) uderzanie
linijką lub rózgą w dłoń lub w tyłek, (3) klaps
w głowę lub uszczypnięcie w brzuch, (4)
obrzucenie kredą lub gąbką, (5) publiczne
wyśmianie i poniżenie przy tablicy, (6)
postawienie na krześle, (7) postawienie
w kącie klasy, (8) wykonywanie nakazanej
liczby przysiadów lub "pompek", (9) nakaz
obiegnięcia szkolnego boiska określoną
liczbę razy, (10) klęczenie na oczach
całej klasy, (11) wyproszenie z klasy,
(12) zostawanie po lekcjach, (12) pisanie
setek powtórzeń tego samego zdania,
(13) zawieszenie, (14) przeniesienie do innej
szkoły. Niemal wszystkie z powyższych kar i
metod motywowania stosowane były w czasach
kiedy ja chodziłem do podstawowej szkoły. Wiele
z nich ciągle mogłoby być stosowane w dzisiejszych
czasach - gdyby tylko rodzice i politycy zaniechali
owej niszczycielskiej histerii z jaką traktują
dyscyplinowanie ich rozwydrzonych pociech.
Niestety, w dzisiejszych czasach na niemal już
całym świecie zabronione jest stosowanie
w nauczaniu całej tej gamy wysoce efektywnych
metod motywowania do nauki i do moralnego
postępowania, jakie ciągle były powszechnie używane
w omawianych tutaj czasach. Ja na własnej skórze
doświadczyłem korzyści owych metod i doskonale
zdaję sobie sprawę jak wiele nasza cywilizacja traci
z powodu ich dzisiejszego zarzucenia w imię jakichś
niedowiedzionych "praw dzieci", oraz na przekór
licznych stwierdzeń Biblii (których prawdy ja wielokrotnie
doświadczyłem na sobie samym), np. że "Sprawiedliwy
się cieszy, kiedy widzi karę"
(Biblia,
Księga Psalmów 58:11), czy że "Nie kocha syna,
kto rózgi żałuje, kto kocha go - w porę go skarci"
(Biblia, Księga Przysłów 13:24).
Przykładowo, obecnie jest już zupełnie zabronione
"wyszydzanie" oraz "wyśmiewanie" uczni przed
tablicą. Zabronione jest też stosowanie "kar cielesnych",
pozostawianie "po lekcjach" za karę, itp. Na przekór
powszechnej obecnie opinii na temat zarzucenia
tamtych dowiedzionych w działaniu metod, moja
filozofia totalizmu
oraz doświadczenie życiowe mi podpowiadają,
że w przyszłości okaże się to fatalnie szkodliwe
dla naszej cywilizacji i to z aż całego szeregu
istotnych powodów. Wszakże przykładowo ignoruje
to trenowanie dzieci we wsłuchiwaniu się w podszepty
ich własnego przeciw-organu zwanego "sumienie".
Z biegiem więc czasu niektóre z takich dzieci
zamienią się w rodzaj "potworów" które nauczyły
się ignorować podszepty swego sumienia. Nie
potrafiąc zaś wysłuchać swego sumienia, nie
będą one w stanie odróżniać moralnego od
niemoralnego, dobrego od złego, itp. Zamiast
więc na ludzi czułych na krzywdę i niesprawiedliwość,
niektóre z nich wyrosną na samolubne potwory i
pasożyty
przesiąknięte znieczulicą społeczną i zdolne do
każdej podłości. Innym istotnym powodem jest,
że zaniechanie tych metod w nauczaniu ignoruje
nakazy i zalecenia wychowawcze przekazane nam
przez samego Boga w autoryzowanej przez Boga Biblii.
Z kolei ignorowanie metod wychowawczych
zalecanych nam w Biblii przez samego Boga prowadzi
do sytuacji opisywanej w punkcie #B5.1 z totaliztycznej strony
will_pl.htm -
kiedy to całe społeczeństwo trzymane jest w szachu
przez jego rozwydrzoną młodzież. Nic dziwnego, że
zapewne już w latach 2030-tych, dzisiejsza ludzkość
i jej zasady współżycia społecznego muszą zostać
totalnie unicestwione - tak jak wyjaśnia to moja strona
internetowa o szybko nadchodzącej prawdopodobnie
właśnie już w latach 2030-tych zagładzie i śmierci
99.9% obecnej ludzkości, dostępna już pod nazwą
2030.htm.
3: Postawy. Dzisiejsi uczniowie i studenci wykazują
zupełnie odmienne postawy niż te obserwowane u uczni omawianego
tu czasu. Gdybym miał je opisać, stwierdziłbym że obecne
postawy są bardziej pasywne, egoistyczne, niecierpliwe, oraz
nastawione na chwilę obecną (jak przeciwieństwo nastawienia
na przyszłość).
Fot. #K1 (M4 w [10]): Budynek byłej szkoły
podstawowej we Wszewilkach. Na powyższym
zdjęciu wygląda on niemal tak jak go pamiętam
z czasów swych w nim: przedszkola i 3-ciej klasy
podstawówki. Jedyne co przy nim brakuje, to
duże drzewo orzecha włoskiego - jakie w czasach
mojej młodości rosło w przydrogowym lewym
narożniku jego ogrodu, czyniąc znacznie
atrakcyjnieszym życie wszewilkowskiej młodzieży.
Orzech ten był rodzajem roślinnego cudu,
bowiem obficie owocował, chociaż na
kilometry wokoło niego brakowało innego
orzecha, który mógłby go zapylać. Ponadto,
na przekór bardzo mroźnych i ostrych
wszewilkowskich zim, orzech ten każdej
wiosny niezawodnie okrywał sie zielenią -
zamiast jak inne orzechy często sadzone we
Wszewilkach po prostu umierać od mrozu.
Fotografia wykonana w lipcu 2004 roku. To w tym
budynku szkolnym najpierw uczęszczałem przez
trzy miesiące do tymczasowego przedszkola (kiedy
latem 1952 roku milickie władze eksperymentowały
z otwarciem przedszkola we Wszewilkach), potem
zaś do trzeciej klasy szkoły podstawowej (w roku
szkolnym 1955 do 1956 - czyli w pierwszym roku
otwarcia po wojnie szkoły na Wszewilkach).
Moją nauczycielką w tej szkole była wówczas
m.in. Pani Stanisława Borejko (zmarła w latach
1980-tych). Była ona dobrą koleżanką Pani
Bronisławy Krzywickiej - czyli mojej poprzednej
nauczycielki języka polskiego z klas
pierwszej, drugiej i czwartej, do jakich
uczęszczałem w Szkole Podstawowej nr 1 w
Miliczu -
która dożyła sędziewgo wieku niemal 100 lat.
Niezależnie od powyższej szkoły (1955/56), oraz
Szkoły Podstawowej nr 1 w Miliczu (1953/55 i 1956/57),
w swoim życiu pełnym zmian i wędrówek uczęszczałem także do
Szkoły Podstawowej ze wsi Cielcza koło Jarocina
(1957/58), do
Szkoły Podstawowej ze Stawca koło Milicza -
tj. tego samego tajemniczego Stawca jaki opisuję
w punkcie #E2 niniejszej strony (1958/60), do
Liceum Ogólnokształcącego w Miliczu
(1960/64), oraz do
Politechniki Wrocławskiej
(1964/70).
#K2.
Mój doktorat -
pierwszy w powojennych Wszewilkach i
Stawczyku,
oraz jedyny tam przez spory okres późniejszego czasu:
Aczkolwiek może zabrzmieć to nieskromnie,
jednak dla naukowej rzetelności czuję się
w obowiązku aby tu nadmienić, że byłem
pierwszym mieszkańcem powojennej wsi
Wszewilki oraz sioła
Stawczyk,
który publicznie obronił doktorat, zaś później w
swej zawodowej pracy naukowej osiągnął poziom
pełnego profesora zwyczajnego (po angielsku
"full professor") na renomowanym uniwersytecie
w Korei, oraz trzykrotnie poziom profesora
nadzwyczajnego (po angielsku "associate
professor") na uniwersytetach z Północnego
Cypru, Malezji, oraz z Sarawak na tropikalnej
wyspie Borneo. Dlatego kiedy data publicznej
obrony mojej dysertacji doktorskiej została już
wyznaczona (na 6 lipca 1974 roku), zaś
ogłoszenie o owej obronie ukazało się we
wrocławskich gazetach, zakupiłem cały stos
gazet z tym ogłoszeniem (wszakże NIE istniały
wówczas "laptopy" z drukarkami - z pomocą
jakich zaproszenie to mógłbym sam wydrukować),
poczym dzięki kurtuazji swego brata byłem podwożony
pod każdy dom we Wszewilkach i Stawczyku, w
którym mieszkał ktoś z miejscowej młodzieży z
jaką razem bawiliśmy się w czasach mojej młodości,
tak abym osobiście mógł zaprosić każdego z
tych byłych kolegów i koleżanek, dając im na
pamiątkę egzemplarz gazety z owym ogłoszeniem
o publicznej obronie mojej pracy doktorskiej.
Z grona około 20 wówczas zaproszonych
koleżanek i kolegów z lat mojej młodości,
dwoje (tj. Danuta Matyka i Janusz Chupało)
faktycznie skorzystało z tego zaproszenia
i przybyło aby uświetnić swoją obecnością
moją obronę. Kiedy ujrzałem ich w sali w jakiej
odbywała się obrona, z radości zaprosiłem ową
dwójkę swych dobrych przyjaciół z lat młodości,
aby po obronie pozwolili się zabrać do mojego
wrocławskiego mieszkania w celu uczestniczenia
we wspólnym uczczeniu wraz z moją rodziną tego
przełomowego dla mnie wydarzenia (a jak wierzę,
przełomowego również i dla wsi Wszewilki oraz
Stawczyk). Gdy po dopełnieniu natychmiast
wymaganych wówczas formalności związanych
z samą obroną, dołączyłem potem do nich i
do rodziny już celebrujących obronę w moim
mieszkaniu, do dziś pamiętam, że najbardziej
zaskoczył mnie wtedy NIE ów rozgwar po polsku
biesiadujących najbliższych mojemu sercu osób,
a ilość kwiatów jakie zaraz po obronie (tj. podczas
odbierania indywidualnych gratulacji) dostałem od
swych przyjaciół i znajomych - a jakie natychmiast
po wręczeniu podawałem członkom swej rodziny
aby dalej nimi się zaopiekowali. Moje mieszkanie
dosłownie bowiem tonęło w kwiatach i wyglądało
jak dobrze zaopatrzona kwiaciarnia - przy żadnej
innej okazji w swym życiu NIE otrzymałem (ani z
pewnością już NIE otrzymam) aż tak ogromnej
ilości najróżniejszych bukietów pięknych kwiatów.
Jeśli gwałtownie przyspieszyć linie sił pola
magnetycznego, wówczas otrzymuje się
nowy rodzaj pola nazywanego "polem
telekinetycznym". Owa nazwa "pole
telekinetyczne" wynika z faktu, że pole to
powoduje powstanie niezwykłej formy ruchu,
popularnie zwanej "telekineza". Ów ruch
telekinetyczny drastycznie różni się od
ruchu fizycznego. Występuje on przykładowo
podczas tzw. "lewitacji" - czyli wznoszenia
w powietrze samego siebie siłą własnego
umysłu. To właśnie ruch telekinetyczny
powoduje uginanie się różdżek radiestezyjnych
podczas poszukiwania wody. To także ów
ruch powoduje uzdrawianie podczas seansów
uzdrowicielskich. Więcej na temat "ruchu
telekinetycznego" opisane jest w podrozdziale
H6.1 z tomu 4
monografii [1/5]
dostępnej za pośrednictwem niniejszej strony
internetowej. Krótki opis ruchu telekinetycznego
zawarty jest również na stronach internetowych o
telekinezie i o
Koncepcie Dipolarnej Grawitacji.
Niezwykłością ruchu telekinetycznego jest, że
jeśli zadziała on na niektóre substancje, np. na
wodę, wówczas powoduje on ich
"trwałe natelekinetyzowanie".
Natelekinetyzowanie to m.in. objawia się obecnością w/w "pola telekinetycznego"
w natelekinetyzowanej substancji. Dokładniejsze opisy na czym polega owo
natelekinetyzowanie zawarte są w podrozdziałach H8.1 oraz KB1
monografii [1/5].
Niektóre natelekinetyzowane substancje wykazują cały szereg unikalnych własności.
Przykładowo odpowiednio natelekinetyzowana woda może powodować nawet
do 12-krotnie szybszy wzrost podlewanych nią roślin. Ponadto, w przypadku
jej wypicia, przywraca ona zdrowie - podobnie jak zdrowie przywracają też
telekinetyczne zabiegi lecznicze uzdrowicieli. To dlatego taką natelekinetyzowaną
wodę mitologie nazywają "wodą życia".
Wodę można telekinetyzować aż na kilka
sposobów opisywanych w w/w podrozdziałach
monografii [1/5].
W jednym jednak przypadku woda telekinetyzuje
się samorzutnie. Ma to miejsce wtedy, gdy woda
ta powstaje poprzez topnienie śniegu lub lodu.
Taka naturalnie natelekinetyzowana woda powstała
poprzez stopienie śniegu lub lodu również oznacza
się wieloma unikalnymi cechami, włączając w to
zdolności uzdrowicielskie. (To wlaśnie z tego powodu
ludzie którzy mieszkają wysoko w górach, gdzie
niemal przez cały czas piją wodę z topniejącego
śniegu, żyją o wiele dłużej od innych ludzi.) Dawni
ludzie doskonale wiedzieli o owych własnościach
wody ze stopionego śniegu. W czasach więc kiedy
następowało masowe topnienie śniegu, organizowali
oni najróżniejsze rodzaje ceremonii oblewania się
tą leczniczą wodą. Wypracowali też najróżniejsze
zwyczaje, tradycje i wierzenia, jakie nakazywały
wszystkim ochocze poddawanie się temu lodowatemu
zwyczajowi. Ceremonie owe i zwyczaje przetrwały
częściowo aż do dzisiejszych czasów w formie tradycji
"dyngusa". (Ów "dyngus", nazywany również
"lanym poniedziałkiem" - ponieważ zawsze ma miejsce
w wielkanocny poniedziałek, to po prostu ludowy
obyczaj oblewania wszystkich dookoła siebie
lodowatą wodą.)
W latach mojej młodości dyngus był obchodzony
na Wszewilkach szczególnie pieczołowicie. Faktycznie
to prowadzone były tam prawdziwe "wodne wojny"
typowo walczone przed budynkiem wszewilkowskiego
młyna elektrycznego, a rozgrywane pomiędzy chłopcami
mieszkającymi na Wszewilkach-Stawczyku oraz chłopcami
z Wszewilek. Niemal też każdy mieszkaniec Wszewilek
i Stawczyka zmoczony bywał podczas dyngusa do suchej
nitki. Być może była to jedna z przyczyn, dla której kiedyś
mieszkańcy Wszewilek byli tacy zdrowi i odporni na choroby.
Odnotuj, że istnieje też odmienna strona nazywana
"uzdrawianie"
w której opisane są najróżniejsze dziwne sposoby ludowe
na poprawianie zdrowia i na leczenie typowych chorób.
Tzw.
prawa moralne
wyraźnie stwierdzają,
że "jeśli chce się coś otrzymać, wówczas należy o to ładnie poprosić".
Z kolei "jeśli już coś się otrzyma, wówczas należy za to grzecznie podziękować".
Dawni ludzie doskonale wiedzieli o działaniu tych praw. Ponieważ zaś
ich przeżycie zawsze uzależnione było od plonów jakie dawały ich pola,
nasi przodkowie zawsze przykładali dużo uwagi aby ładnie poprosić o
dobre plony wszystkich tych od których plony owe zależały. Kiedy zaś
plony takie już uzyskali, przodkowie upewniali się aby za nie ładnie
podziękować. Ponieważ zaś owo proszenie o dobre plony przyszłości oraz
dziękowanie za plony już otrzymane zawsze odbywało się w sposób publiczny
i to z wielką pompą, z czasem wykształtowała się z niego szczególna
odmiana "święta plonów", która w dzisiejszych czasach nazywa się
"dożynki".
"Dożynki" to nazwa przyporządkowana do polskiej
wersji "święta plonów". W pogańskich czasach
były one celebrowane w dniu przełomu lata w
jesień, czyli około 23 września. Jednak po nastaniu
chrześcijaństwa przesunięto je na wcześniejszą
datę, zwykle na drugą połowę sierpnia. Dożynki
były obchodzone na Wszewilkach aż do około
1955 roku. Potem ich tradycja upadła. Obecnie
prawdopodobnie mieszkańcy Wszewilek
nie bardzo wiedzą co to takiego. A szkoda, bo
prawa moralne
wcale w międzyczasie się nie zmieniły. Jeśli więc
ludzie zapomną prosić o plony tego od kogo plony
te zależą, zaś po ich otrzymaniu zapomną za nie
podziękować, pewnego dnia albo ziemia może
przestać rodzić, albo też plon jaki urodziła może
ulec zniszczeniu.
Ja ciągle pamiętam ostatnie dożynki na Wszewilkach,
które miały miejsce około 1955 roku. Głównie sprowadzały
się one do uroczystego wręczenia wieńców przodującym
rolnikom. Wręczeniu temu towarzyszyły też
śpiewy ludowe
i pokazy tańców ludowych w wykonaniu amatorskiego zespołu
ludowego złożonego z młodych mieszkanek Wszewilek
(tj. z dziewcząt o kilka lat starszych ode mnie).
Potem zaś zaczęła się huczna zabawa ludowa.
Ostatnie dożynki Wszewilek pamiętam aż dla kilku
powodów. Po pierwsze, ponieważ była to ostatnia publiczna
zabawa w jakiej oboje moi rodzice uczestniczyli i tańczyli
ze sobą, na jaką zaś ja byłem przez nich zabrany już w
na tyle starszym wieku, że pozwoliło mi to utrwalić w pamięci
przebieg tej uroczystości. Po drugie, ponieważ na dożynkach
tych śpiewał i tańczył amatorski zespół ludowy zorganizowany
i prowadzony we Wszewilkach przez moją "heartthrob"
z czasów chłopieńczych, czyli przez piękną dziewczynę
o imieniu "Maryla" i ogromnym taleńcie muzycznym oraz
tanecznym. (Niestety, Maryla była o kilka lat starsza odemnie,
stąd NIE wiedziała, że w niej się sekretnie podkochiwałem,
a ponadto w tamtych czasach dziewczyny typowo rozglądały
się za chłopakami starszymi od siebie.) W końcu dożynki
te pamiętam także dlatego, że piosenki ludowe śpiewane
i tańczone przez zespół Maryli zawierały w sobie ową
niezwykłą energię, którą w dzisiejszych czasach nazywa
się odmiennym słowem zależnie of okazji i kraju, np. słowem
"umf" w Malezji (podobno słowo to Malezyjczycy zaczerpnęli
od Niemców), słowem "wow" w angielskojęzycznych krajach,
oraz nazwą "X-factor" w najnowszych telewizyjnych konkursach
śpiewania. Tylko bardzo nieliczni piosenkarze i zespoły przelewają
do swoich piosenek tą unikalną energię - której działanie typowo
zamienia ich piosenki w przeboje. Muszę się tutaj przyznać,
że po usłyszeniu piosenek ludowych z owym "umf" śpiewanych
przez zespół Maryli, wszyscy inni wykonawcy tych samych
piosenek ludowych, jakich potem słyszałem, włączając w to
"Mazowsze", brzmieli zwyczajnie nudnie i faktycznie na długie
lata zniechęcili mnie do słuchania polskich piosenek ludowych.
Dopiero przypadkowo w "Polskim Dniu" organizowanym
w miasteczku Petone z Nowej Zelandii usłyszałem polską
piosenkę ludową, która też zawierała ową unikalną energię
"umf". (W Petone systamatycznie co roku organizowane są
"Polskie Dni" - zdjęcie tańca z jednego z nich pokazałem
na "Fot. #D1" z mojej strony internetowej o nazwie
wszewilki_jutra.htm.)
Ta usłyszana dopiero w Nowej Zelandii piosenka spowodowała,
że po raz pierwszy od czasów słuchania piosenek Maryli,
ponownie zacząłem lubieć polskie piosenki ludowe, zaś
z czasem zaprogramowałem nawet sobie "playlist" owych
piosenek - jaki czytelnik może przesłuchać na moich
witrynach poprzez kliknięcie na link
p_l.htm.
(Odnotuj jednak, że ten mój "playlist" będzie działał tylko
jeśli czytelnik posiada w swoim komputerze zainstalowaną
wyszukiwarkę internetową o nazwie "Google Chrome" i to
nią uruchomi powyższy link
p_l.htm.)
Do mojego "playlist" włączyłem też m.in. ową piosenkę
z "Polskiego Dnia" w Petone, Nowa Zelandia - ponieważ
była ona pierwszą polską piosenką ludową jaka po latach
uderzyła mnie, iż też posiada ową unikalną energię "umf" -
tak jak piosenki śpiewane kiedyś we Wszewilkach przez
zespół Maryli.
Moi rodzice nie przynależeli do kategorii "rolnikow",
stąd nie otrzymali wieńca na tamtych dożynkach.
Nie jestem więc pewien co we Wszewilkach z owymi
wieńcami czyniono. Wiem jednak, że w innych wioskach wieńce te po
otrzymaniu rolnicy wieszali w oborach, gdzie wisiały one aż do następnych
dożynek. Faktycznie z tego co pamiętam, to ostatnie dożynki we Wszewilkach
miały wprawdzie formę dożynek, jednak brak w nich było treści tego typowego
"święta plonów". W rzeczywistości ich sens sprowadzał się więc do stworzenia
okazji dla dobrej zabawy. Powodem takiego zadominowania w nich formy nad
treścią było zapewne, że już w owych czasach Wszewilki były bardzo świecką
wioską. Jednak poza Wszewilkami dożynki wówczas ciągle miały zarówno charakter
zbiorowej modlitwy o lepsze przyszłe plony, jak i podziękowania za plony
już zebrane. Przykładowo dożynki jakie po żniwach 1957 roku odbyły się we
wsi Cielcza koło Jarocina,
zaczęły się od pochodu całej wioski przez pola uprawne, podczas którego
każdemu polu dziękowano za plony jakie właśnie urodziło, oraz proszono
o jeszcze obfitsze plony następnego roku. Ciągle też rolnicy zawieszali
tam otrzymane wieńce w swoich oborach.
W czasach przedchrześcijańskich
ówczesne "święta plonów" również zaczynały się od procesji po polach,
podczas których dziękowano bogom owych pól za plony jakie właśnie zostały
zebrane. Następnie świętująca kawalkada udawała się na miejsce poświęcone
pogańskiemu bogowi "Pierunowi". Bóg ten zawsze rezydował w starym dębie.
Pod owym dębem odbywano więc ucztę, tańce i rytuały ku czci owego boga.
We Wszewilkach miejscem tym niemal z całą pewnością w czasach pogańskich
był obecny cmentarz opisany w punkcie #C2 powyżej. Związek boga Pieruna ze
świętem plonów wynikał z faktu, ze bóg ten m.in. rządził pogodą. Plony zaś
głównie zależały właśnie od pogody. Późno w nocy, już po zakończeniu rytuałów
"święta plonów", członkowie każdego gospodarstwa pozostawiali pod owym dębem
podarunki dla boga Pieruna, poczym udawali się na noc do domów. Podarunkami
tymi zawsze były produkty zebrane z pól owego gospodarstwa, uformowane w
ozdobny wieniec. Na drugi dzień rano ludzie ci powracali do swoich
podarków, aby sprawdzić które z podarków bóg Pierun przyjął (te "przyjęte"
podarki albo całkiem znikały, albo były nocą rozdzierane na strzępy).
Ci zaś rolnicy, których podarków bóg Pierun nie przyjął, stąd których wieńce
leżały rano pod dębem zupełnie nienaruszone, zabierali swoje wieńce do domów
i wieszali je w oborach po wewnętrznej stronie drzwi wejściowych. Celem owego
wieszania było przypomnienie się bogowi Pierunowi, na wypadek gdyby ten
odwiedził nocą ich oborę. Wieniec wiszący w oborze na drzwiach wejściowych
musiał mu wszakże rzucić się wówczas w oczy. Miał mu też przypomnieć,
że dane gospodarstwo rolne faktycznie to oferowało mu już raz tego roku
wspaniałą ofiarę zebraną ze swoich pól. Ofiara ta też ciągle czeka na niego,
jeśli ma on ochotę aby coś sobie zabrać z danego gospodarstwa.
Pogański bożek "Pierun" był dosyć
osobliwym bożkiem. Faktycznie to ani nie przynosił on ludziom korzyści, ani
nie był najważniejszym z bogów. Jednak otrzymywał najwięcej prezentów oraz
na jego cześć odbywało się najwięcej uroczystości i rytuałów. Powodem było,
że wszyscy się go bali. Miał bowiem "ognisty" temperament, łatwo wpadał w
złość, kiedy zaś wpadł we wściekłość wówczas niszczył wszystko co mu weszło
w drogę. Dlatego na wszelki wypadek ludzie chodzili wokoło niego na paluszkach.
Aby go też udobruchać, oferowali mu mnóstwo prezentów przy każdej okazji.
A okazji tych było wiele, bowiem posiadał on wpływ na pogodę, a stąd też
na plony. Ponadto był odpowiedziałny za gwałtowne śmierci, stąd też maczał
palce w każdym przypadku czyjegoś gwałtownego zejścia z tego świata.
Powszechnie wiadomo,
że UFOnauci lubują się podszywać za tych którzy w danych czasach
budzą powszechny respekt lub strach. To m.in. jest właśnie powodem,
że w dzisiejszych czasach szatańscy UFOnauci bardzo często pozują
wobec uprowadzonych przez siebie ludzi za Jezusa - po szczegóły
patrz strona internetowa
antichrist_pl.htm.
Jestem więc niemal pewien, że w dawnych czasach na obszarach Słowiańskich
UFOnauci podszywali się właśnie za owego bożka Pieruna. Stąd dębowa rzeźba
pokazana na rysunku "Fot. 2" ze strony internetowej o mieście
Miliczu,
która prawdopodobnie ma obrazować właśnie bożka Pieruna, faktycznie jest
zapewne imitacją wyglądu jakiegoś UFOnauty lubującego się w straszeniu
ludzi.
#L3.
Świętowanie, zabawy i sylwestrowe wynoszenie
furtek:
W dawnych czasach dożynki
(opisane w punkcie #L2) nie były jedynym rodzajem festiwali,
form świętowania, oraz zabaw ludowych, które początkowo były systematycznie
organizowane we Wszewilkach, jednak z czasem pomału zaniknęły.
W niniejszym punkcie opiszę najważniejsze inne formy popularnego
"bawienia się" jakie pamiętam z czasów swojej młodości na Wszewilkach.
Ciekawe ile z nich przetrwało do dzisiaj (jeśli wogóle jakieś przetrwały).
Najważniejszym świętem
obchodzonym na Wszewilkach, było Boże Narodzenie. Święto to faktycznie
obchodzono głównie w gronie rodziny, oczywiście z obowiązkową wyprawą
do kościoła. Prawdopodobnie jej najistotniejszą częścią była wigilijna
wieczerza z tradycyjnym zestawem potraw. Niezależnie od tego co działo
się w związku z owym świętem w poszczególnych domach, Boże Narodzenie
znane też było z tzw. "kolędników". Owa nazwa "kolędnicy" przyporządkowana
była do amatorskiego zespołu aktorskiego, który chodził po domach aby
improwizować przedstawienie opracowane z okazji Bożego Narodzenia.
Aczkolwiek głównym wątkiem tego przedstawienia były narodziny Jezusa,
faktycznie to zawsze naszpikowane ono było też aluzjami do tego co
aktualnie działo się we Wszewilkach. I tak było ono zabawne, dowcipne,
oraz pełne żartów. Dosyć drastycznym przeciwieństwem tych "kolędników" była
oficjalna wizyta księdza, który również w owym czasie chodził "po kolędzie".
Kolejny po Bożym narodzeniu niezwykły zwyczaj
folklorystyczny dawnych Wszewilek miał miejsce
w Sylwestra. Polegał on na żartobliwym zdejmowaniu
furtek wejściowych do zagrody swoich ulubionych
sąsiadów, oraz późniejszym umieszczaniu tych
furtek na czubku najwyższego okolicznego komina.
W ten sposób jednego Sylwestra furtka moich rodziców wylądawała
na wysokim na dwa piętra kominie serowni sąsiada Dajczmana. Komin ten
stał zupełnie odrębnie od dachu i był aż tak wysoki, że nie istniała drabina
która dosięgłaby do jego czubka. Do dzisiaj nie jest nam wiadomo, jak
owi żartownisie zdołali na niego wydźwigać naszą furtkę po cichu i to w
środku nocy. Wszakże zdejmowanie tej furtki w biały dzień i to zupełnie
otwarcie było wówczas nie byle jakim przedsięwzięciem.
W okresie zimy organizowane
były też kuligi. Polegały one na tym że łańcuszek sanek z wszewilkowską młodzieżą
ciągnięty był przez konia przez sąsiednie wioski. W wioskach tych zaś uczestnicy
kuligów staczali prawdziwe bitwy śnieżne z miejscowymi.
Przyjście wiosny do Wszewilek
sygnalizowane było "Palmową Niedzielą". PALMOWA NIEDZIELA w chrześcijaństwie
jest to ostatnia niedziela przed Wielkanocą, rozpoczynająca Wielki Tydzień.
Cechowała ją procesja z palmami wokół milickiego kościoła upamiętniająca
triumfalny pochód Jezusa do Jerozolimy.
Na kilka dni przed Wielkanocą
na Wszewilkach tradycyjnie wypędzało się i "straszyło demony" poprzez
strzelanie z karbidu. Faktycznie to Wszewilki w owym czasie brzmiały
jak pole zaciętej bitwy armatniej. Każdy bowiem miejscowy chłopak starał
się prześcignąć innych w natężeniu hałasu jaki wytwarzała jego puszka do
strzelania z karbidu. Oczywiście sekret wytwarzania największego hałasu
sprowadzał się do używania możliwie największej puszki. Przez cały więc
rok poprzedzający Wielkanoc, każdy miejscowy chłopak kombinował jak
taką największą puszkę sobie zdobyć.
W poniedziałek po Wielkanocy
następowała największa atrakcja Wszewilek, czyli tzw. "dyngus". Był on
celebrowany zarówno w obrębie niemal każdej rodziny, jak i poza rodziną.
Był on więc wspaniałą okazją do regularnej bitwy pomiędzy chłopakami
z Wszewilek, a chłopakami z Wszewilek-Stawczyka.
Podniecajacym wydarzeniem były także doroczne
odpusty w kościele
Świętej Anny
z Karłowa. Odbywały się one zawsze w ostatnią
niedzielę lipca. Były kolorowe, pełne ludzi, straganów,
oraz niemal jako reguła przy doskonałej, letniej pogodzie.
Niezależnie od wszystkich
powyższych "regularnych" świąt, niemal w każdą normalną niedzielę
organizowana była jakaś "zabawa ludowa" gdzieś w okolicy Wszewilek.
Zabawy takie były najważniejszą powtarzalną
rozrywką młodych ludzi omawianych tutaj czasów.
W sensie zadania jakiemu miały one służyć, zabawy te
były rodzajem ludowego dancingu przy orkiestrze, organizowanego
w celu umożliwienia młodym ludziom poznania się nawzajem i
potańczenia przy żywej muzyce. Jednak w rzeczywistości zabawy
te były wielowymiarowym wydarzeniem socjalnym w którym miejsce
miały oddziaływania pomiędzy-ludzkie zachodzące na wielu
płaszczyznach naraz. Przykładowo, dla chłopców z poszczególnych
wiosek zabawy te były okazją dla ustalenia ich "pozycji w hierarchii
siły". Dlatego też podobnie jak to się dzieje na rykowiskach,
podczas owych zabaw zawsze wybuchały bijatyki. W rezultacie
tych bijatyk ustalany był nowy porządek w hierarchii "kto
dominuje nad kim", oraz "kto musi ustępować przed kim".
Także dla dziewcząt zabawy były okazją do ustalenia jaka
jest pozycja każdej z nich w aktualnym stanie ich popularności
wśród chłopców. Oczywiście, dla poszczególnych rodzin dorosłych
mieszkańców wsi zabawy te były okazją dla "pokazania" się.
Różne komitety używały zabaw do gromadzenia potrzebnych im
funduszy. Z kolei poszczególne organizacje społeczne wykorzystywały
zabawy dla organizowania konkursów z nagrodami jakie promowały
ich sprawę.
Motto:
"Wszystkie zdarzenia które nas dotykają, nawet użądlenia os, są rządzone generalnymi
mechanizmami moralności których dokładne poznanie ułatwi i rozjaśni nasze życie."
Telewizor po raz pierwszy w życiu oglądałem
kiedy byłem już w 7 klasie szkoły podstawowej,
czyli wiosną 1960 roku. Szkoła w Stawcu do której wówczas
uczęszczałem zakupiła wtedy pierwszy mały, czarno-biały
telewizor. Był to zresztą jedyny telewizor w promieniu wielu
kilometrów. Oglądanie telewizji relatywnie regularnie zacząłem
jednak dopiero w kilka lat po zamieszkaniu w
domu studenckim we Wrocławiu,
czyli od jakiegoś 1967 roku. Z kolei z Internetem
zetknąłem się po raz pierwszy w życiu kiedy pracowałem już
jako profesor nauk komputerowych na Cyprze, czyli w 1992
roku. Niestety, był on wtedy ciągle nieporęczny i wysoce zawodny.
Przez wiele następnych lat traktowałem go więc jako ciekawostkę
i zabawkę, a nie jako narzędzie codziennego użytku. Używanie
Internetu na pełną skalę zacząłem dopiero począwszy od 1999
roku. Czyli całe moje dzieciństwo i młodość, jak również dzieciństwo
i młodość wszystkich moich rówieśników, upłynęły bez telewizji
i bez Internetu. W dzisiejszych czasach ludzie zapewne się więc
głowią co do licha moja generacja czyniła z nadmiarem wolnego
czasu jaki istniał wówczas z braku dostępu do telewizji i do Internetu.
Wszakże dzisiaj, jeśli zepsuje się nam telewizor lub stracimy dostęp
do Internetu, nie wiemy co robić z nadmiarem wolnego czasu,
bowiem wiekszość naszych codziennych zajęć i rozrywek staje
się dla nas niedostępna.
Tymczasem okazuje się, że nawet w czasach
kiedy telewizja i Internet nie były jeszcze w
użyciu, ciągle nasz czas był wypełniony po
brzegi i mieliśmy ogromnie wiele rozrywek.
Oprócz kina, cyrku, teatru, oraz słuchania
wieczorami pouczających opowieści ludowych
starszych wiekiem ludzi, większość rozrywek
ówczesnej młodzieży była na wolnym powietrzu.
Niemal zawsze też realizowana była gromadnie,
znaczy razem z niemal wszystkimi innymi
chłopcami z dzisiejszego Stawczyka-Wszewilek,
a często także z naszymi dziewczynami. Jakie
więc były owe zbiorowe rozrywki gromadne.
Ano głównie sprowadzały się one do organizowania
najróżniejszych przedsięwzięć, gier i zabaw
gromadnych. Na wolnym powietrzu organizowane
były takie zabawy jak "chowanego", gry monetami
odbijanymi od murów, oraz rekatywnie częste
wyścigi rowerowe. Organizowane one były niemal
każdego pogodnego wieczora. Z kolei w dni
deszczowe lub okresy paskudnej pogody,
odwiedzało się kolegów, przeglądalo ich kolekcje
znaczków i widokówek, grało w najróżniejsze zabawy
pod dachem, oglądało oraz dokarmiało ich króliki,
koty i psy, pomagało budować ich modele łodzi
i samolotów, słuchało dziwnych opowiadań ich
rodziców i dziadków, itd., itp. W niedzielę i święta
organizowane były wspólne wyprawy na ryby,
wyprawy do lasu, wyjazdy na wycieczki rowerowe,
mecze piłkarskie, wymarsze do Milicza, zaś wieczorami
odwiedzanie najbliższych "zabaw ludowych". Były też
rozrywki typu sezonowego, przykładowo wyprawy po
upajająco pachnące dzikie leśne kwiatki "konwalie" wiosną,
zbieranie jagód i poziomek na przełomie wiosny i lata,
kąpiele na tamie czy na "pierwszym stawku" w lesie, a
także zbieranie jeżyn latem, zbieranie grzybów i wyprawy
do lasu na orzechy laskowe jesienią, uprawianie saneczkarstwa
i narciarstwa oraz kuligi zimą. Wszystko to są jedynie
przykłady najbardziej powtarzalnych rozrywek owych
czasów. Oprócz nich były też najróżniejsze rozrywki
dorywcze, przykładowo wyprawy kajakowe, żeglarstwo,
strzelectwo, itp. Praktycznie więc istniała nieorganiczona
liczba zajęć i zabaw jakie wypełniały cały nasz wolny czas.
Aby przytoczyć tutaj przykład jak konkretnie
wyglądało spędzanie niedziel i świąt, opiszę
tutaj naszą "zabawę" i "przygodę" z jednej
niedzieli, którą pamiętam doskonale aż do
dzisiaj. Nazwijmy tą "zabawę" i "przygodę"
podpuszczenie na osy. Oto jej przebieg:
Jak zwykle w dni niedzielne, po powrocie
z kościoła w Miliczu, oraz po zjedzenieu
obiadów, spotkaliśmy się wszyscy na
skrzyżowaniu dróg zaraz za torami,
czyli w samym
Stawczyku.
Skrzyżowanie owo było zwykłym punktem
zbiorczym dla młodzieży ze Stawczyka.
Spotkanie rozpoczęliśmy od rozważenia
rodzaju zajęcia lub zabawy jakie podejmiemy
tego dnia. Któryś z chłopaków, zdaje się
że był to Bronek, poinformował nas, że
odkrył duże gniazdo os niedaleko za
cmentarzem, być może więc warto
abyśmy się wybrali aby je sobie oglądnąć.
Z entuzjazmem wybraliśmy się więc całą
gromadą aby sobie te osy pooglądać.
Faktycznie też okazały się warte naszej
uwagi. Gniazdo położone było w dużej
dziupli do jakiej wejście znajdowało się
jakieś 2 metry od ziemi. Było już wysoce
rozwinięte, bowiem osy wlatywały do
niego, oraz wylatywały z niego, dwoma
grubymi nieprzerwanymi strugami.
Zaczęliśmy więc rozważać, jak dałoby
się spożytkować fakt odkrycia tak
dużego gniazda os. Wacek, który był
największym podpuszczaczem w
całym ówczesnym powiecie milickim,
zawyrokował że powinniśmy namówić
Zdzicha, którego nie było wówczas w
naszej grupie, a którego ojciec posiadał
ule z pszczołami, aby "wybrał dla nas
miód" z tego gniazda. Któryś z młodszych
chłopaków, zdaje się że Tadek, zaczął
protestować, twierdząc, że osy wcale
przecież nie mają miodu. "W tym
właśnie rzecz" - odpowiedział Wacek.
Po zrozumieniu o co tutaj chodzi,
cała nasza paczka ze Stawczyka
entuzjastycznie udała się pod dom
Zdzicha, który mieszkał w środku
Wszewilek, należał wiec do tego
"drugiego obozu". Po wywołaniu
Zdzicha z domu, pozostawiliśmy
sprawę Wackowi, aby ten wygłosił
potrzebne mowy. Wacek zaczął
od "podbierania" Zdzicha. "Chociaż
Twój ojciec ma pszczoły, Ty zapewne
ciągle nie wiesz jak podbierać im
miód". "Wiem" odpowiedział Zdzichu.
"Pomagałem ojcu już wiele razy
i się nauczyłem jak to czynić".
"Ale gdyby przyszło do podbierania
miodu, to pewno byś stchórzył" -
Wacek nie dawał za wygraną.
"Ja stchórzył" odbruszył się Zdzichu,
"ja tam się pszczół wcale nie boję".
"Naprawdę nie bałbyś się sam
wybrać pszczołom miodu?" -
Wacek nie popuszczał w schwytaniu
Zdzicha za słowo. "A pewno, że
bym się nie bał", zapewnił nas
Zdzichu. "To fajnie się składa",
ciągnął Wacek, "bo właśnie
odkryliśmy gniazdo dzikich pszczół
w lesie i trzeba nam kogoś kto
by podebrał im miód - czy Ty
masz odwagę to uczynić".
"Pewnie że wybiorę", odpowiedział
Zdzichu. Więcej zapewnień już
nam nie było trzeba, Niemal biegiem
poprowadziliśmy Zdzicha do gniazda owych "dzikich pszczół" aby
od nich "wybrał dla nas miód". Dwóch silnych chłopaków podsadziło
Zdzicha do gniazda, aby ten mógł wygodnie "wybrać miód". Reszta
z nas, włączając w to mnie, z respektem zachowała odpowiedni
dystans około 10 metrów od gniazda. Zdzichu bez namysłu włożył
do gniazda swoją prawą rękę aż do pachy. W tym momencie obaj
koledzy którzy go podtrzymywali na swoich barkach nie mogli
wytrzymać już dłużej i dali nogę. Ostanią więc rzeczą jaką zobaczyłem,
to Zdzichu wiszący przy owej dziupli na swojej ręce. Ja też dłużej nie
czekałem i dałem nogę razem z owymi dwoma kolegami podtrzymującymi
Zdzicha. Naszą ucieczkę tylko zintensyfikował głośny i długi krzyk
Zdzicha, który zabrzmiał jakby ktoś go żywcem obdzierał ze skóry.
W biegu odnotowałem kątem oka, że cała nasza paczka rwała od
gniazda ile tylko sił w nogach, rozsypana w szeroką tylarierę.
Uciekaliśmy w kierunku dużej kępy niskich zarośli jaka była oddalona
jakies 100 metrów od gniazda. W chwilę później z szokiem zobaczyłem,
że po mojej prawej stronie zaczyna mnie szybko wyprzedzać sam Zdzichu.
Zdzichu był wówczas o głowę mniejszy odemnie (chociaż aż o dwa
lata starszy), z reguły więc biegał wolniej. Tym razem jednak,
na przekór że ja gnałem ile tylko sił w nogach, on ciągle wyprzedzał
mnie w tempie jakbym ja szedł piechotą a tylko on biegł. Kiedy
mnie minął zrozumiałem dlaczego jest taki szybki. Nad jego
glową, a także za jego plecami, unosiła się bowiem w powietrzu
cała chmura rozwścieczonych os. W chwilę po tym jak Zdzichu
z ową chmurą os mnie wyprzedził, nagle poczułem na plecach
jakby trzasnął mnie piorun. Zrozumiałem że to jedna z owych
os zdecydowała się użyć na mnie swojego żądła. Krzyknąłem z bólu.
Jednocześnie usłyszałem podobne krzyki od niemal każdego
z naszej paczki. W chwilę później poczułem drugie uderzenie
bólu, tym razem w tył głowy. Bolało jak diabli. Na szczęście
właśnie dopadaliśmy kępy owych zbawiennych zarośli. Osy
szybko się pogubiły. Uszliśmy wiec dalszym użądleniom. Po
zebraniu się do kupy, powlekliśmy się do domu. Każdy z nas
wyglądał jakby wracał z wojny, podrapany krzakami i z kilkoma
bąblami po ukąszeniach os. Los jeszcze raz nam przypomniał,
że to co zwykle planujemy dla innych, dosięga także i nas samych.
Szczerze mówiąc to najmniej poszkodowany z nas wszystkich
był właśnie Zdzichu. Zamiast więc my śmiać się z niego, to on
miał zabawę oglądając nasze opuchlizny w różnych niezbyt
dogodnych miejscach. Po tamtej przygodzie Zdzichu stał się
też jakby jednym z nas. Chociaż mieszkał w centrum Wszewilek,
czyli nieco z dala od Stawczyka, my odtąd uważaliśmy go za
"swojego", czyli za należącego do naszej własnej paczki z za
torów.
Oczywiście, NIE muszę tutaj już wyjaśniać, że
patrząc obecnie z perspektywy czasu na tamtą
naszą "zabawę" w "podpuszczenie na osy",
zdaję sobie sprawę z faktu, że oceniając
ją według kryteriów ateizmu lub dzisiejszych
polityków i naukowców, daje się ją opisać jako
niebezpieczną, nieodpowiedzialną, nierozważną,
itp. Wszakże ateiści i dzisiejsi politycy oraz
naukowcy będą argumentowali, że tylko
kilka kolejnych "zbiegów okoliczności"
spowodowało iż NIE zakończyła się ona tragedią.
(Np. NIE skończyła się ona tragedią ponieważ
osy miały gniazdo w dziupli z wąskim wejściem,
z której NIE były w stanie szybko ulecieć wszystkie
naraz, ponieważ w pobliżu był "młodnik" i "krzaki"
w które my uciekliśmy i których gęste gałęzie oraz
liście powstrzymały chmarę rozwścieczonych os,
ponieważ nikt z nas NIE miał uczulenia na jad
os, itp.) W owym czasie mieszkańcy Wszewilek
NIE wiedzieli nawet, że użądlenie
przez 60 (lub więcej) europejskich os może
spowodować śmierć nawet najzdrowszej osoby -
jako że jad z tak dużej liczby os jest w stanie
zatrzymać pracę serca (tymczasem w owym
gnieździe znajdowało się znacznie więcej niż
60 europejskich os - tyle, że NIE wszystkie z
nich zaatakowały tą samą osobę). Na Wszewilkach
NIE było też wówczas wiadomym, że osoby uczulone
na jad os mogą umrzeć nawet od jednego użądlenia
zlokalizowanego np. w ustach lub w szyi (wszakże
w owych czasach na chemicznie czystych
i naturalnie postępujących Wszewilkach NIKT
jeszcze NIE miał "uczuleń", zaś słowo "alergie"
NIE było wówczas jeszcze w użyciu). Faktycznie
to wogóle NIE wiedzieliśmy też wtedy aby ktokolwiek
umarł lub mógł umrzeć od użądlenia os - tak jak
np. w lutym 2012 roku umarł od nich mieszkaniec
Nowej Zelandii, który przypadkowo uszkodził
gniazdo europejskich os podczas zbiórki drewna
w lesie, a którego los opisany został w artykule
"Man killed by wasps helped save his nephew"
(tj. "mężczyzna uśmiercony przez osy pomógł
uratować swego bratanka") ze strony A4 gazety
The New Zealand Herald,
wydanie z wtorku (Tuesday), February 7, 2012;
oraz w artykule "Stung man told nephew to
run" (tj. "użądlony mężczyzna kazał uciekać
bratankowi") ze strony A1 nowozelandzkiej gazety
The Dominion Post,
wydanie z poniedziałku (Monday), February 6, 2012.
Raczej odwrotnie, w owym czasie powszechnie
wierzono, że użądlenia pszczół, os i trzmieli są
lecznicze (np. leczą bóle reumatyczne) - tyle,
że są bolesne i nieprzyjemne. Za jedyne jadowite
lokalne stworzenia zdolne uśmiercić człowieka,
w owych czasach uważano tylko "żmije" i "szerszenie".
Wysoce interesująca okazała się reakcja Nowej
Zelandii na opisane powyżej uśmiercenie tego
Nowozelandczyka użądleniami os. Reakcja ta
jest warta przedyskutowania ponieważ jest ona
typowa dla ludzi którzy NIE rozumieją działania
mechanizmów moralnych w świecie inteligentnie
rządzonym przez wszechmogącego Boga - tj.
ludzi którzy by ogromnie skorzystali na zadaniu
sobie trudu choćby skrótowego poznania zasad
moralnych i mechanizmów moralności
już odkrytych i opisanych przez
filozofię totalizmu
i przez tzw.
"totaliztyczną naukę"
(w rodzju mechanizmów podsumowanych w punkcie
#L5 poniżej na niniejszej stronie). Mianowicie, niemal
natychmiast podjęto tam masową akcję wytruwania
os - tak jak opisuje to artykuł "Wasp control poison
plan under way" (tj. "plan kontrolowania os poprzez
ich wytrucie już jest w trakcie wprowadzania
w życie") ze strony A5 nowozelandzkiej gazety
The Dominion Post Weekend,
wydanie z soboty (Saturday), February 11, 2012.
Nie uwzględniono przy tym faktu, że masowe
wytruwanie os, podobnie jak wszelkie inne formy
zakłócania działania natury poprzez masowe
użycie trucizn, jest działaniem które zgodnie
z opisami w punkcie #J1 mojej strony o nazwie
pajak_do_sejmu_2014.htm,
oraz w punkcie #A2.1 mojej strony o nazwie
totalizm_pl.htm,
biegnie po "linii najmniejszego oporu", a stąd
stromo zbiega "w dół pola moralnego". Jako
takie, zgodnie z ustaleniami folozofii totalizmu,
masowe wytruwanie czegokolwiek jest
działaniem "zdecydowanie niemoralnym" -
co podkreślam z naciskiem np. w punkcie #I1 swej strony
landslips_pl.htm
(opisującym NZ drużynę "wytruwaczy drzew").
Z kolei wysoka niemoralność masowego
wytruwania jakichkolwiek żyjątek stworzonych
celowo przez Boga oznacza, że mechanizmy
moralne spowodują iż po tzw. "czasie zwrotu"
owo wytruwanie sprowadzi potem sobą bardzo
niekorzystne dla ludzi kary i "skutki uboczne" -
tak jak wyjaśnia to punkt #C4.2 mojej strony o nazwie
morals_pl.htm
oraz podrozdział JD11.8 z tomu 7 mojej najnowszej
monografii [1/5].
Przykładowo, trucizny masowo wylewane w
celu wytrucia os, dodadzą się do całego tego
oceanu innych trucizn jakie w Nowej Zelandii
corocznie wylewa się na pola i lasy, tj. do
trucizn którymi Nowozelandczycy masowo
wytruwają possums, króliki, gorse, szkodniki
owocowe, chwasty, niechcianą trawę, mchy,
robaki w owcach i krowach, komary, muchy,
itp. Po zaś wylaniu tych trucizn, zwolna
przemieszczały się one będą w piramidzie
pokarmowej aż dotrą do ciał Nowozeladczyków,
w których to ciałach będą się akumulowały.
Oczywiście, część tych trucizn jaka rozpuści
się w pitnej wodzie, od razu wyląduje w ludzkich
ciałach gdzie zainicjuje swoje niszczycielskie
działanie - tak jak opisałem to m.in. w
punktach #I4 i #I3 ze swej strony o nazwie
woda.htm,
na bazie której to strony (wraz z ochodnikami
o pomoc jakich apeluję w treści krótkiego opracowania
tekst_18.htm)
usiłuję stworzyć nowy film edukacyjny. W rezultacie
i tak już zastraszająca liczba zachorowań na
raka, alergii, chorób mentalnych, itp., będzie w
Nowej Zelandii rosła jeszcze szybciej niż dotychczas.
Wiele zaś z następstw tej akumulacji trucizn
w ciałach Nowozelandczyków spowoduje skutki
jakich przebadanie twórcy owej trucizny na
osy zapewne "przeoczyli". Stąd w następstwie
użycia owej trucizny Nowozelandczycy staną
się nawet jeszcze bardziej niż obecnie podatni
na łatwe zostanie uśmierconymi jadem coraz
mniejszej liczby os. Następstwa tego zwiększania
ich podatności są już obecnie widoczne, zaś
ich doskonałym przykładem może być artykuł
"Wasp sting in face leaves tramper unable to
see" (tj. "użądlenie w twarz przez osę pozostawia
wędrowczynię ślepą") ze strony A5 nowozelandzkiej gazety
The Dominion Post,
wydanie ze środy (Wednesday), February 15, 2012 -
który to artykuł opisuje jak tylko jedno użądlenie osy
spowodowało aż tak ogromne opuchnięcie twarzy
u kobiety z Wellington, że kobieta ta zupełnie
przestała widzieć na oczy i musiała być ewakuowana
z lasu wprost do szpitala szybkim helikopterem
ratunkowym. Innymi słowy, tego typu wysoce
niemoralne działanie w rodzaju masowego wytruwania
os, docelowo przyniesie skutki dokładnie odwrotne
do tych jakie zostały tym wytruwaniem zamierzone -
tak jak ludzkość już wielokrotnie przekonała
się o tym z wyników uprzednich użyć np.
DDT, pestycydów, antybiotyków, środków
antykoncepcyjnych, oraz wielu innych tego
typu "udoskonaleń natury powprowadzanych
pochopnie przez ateistyczną naukę ortodoksyjną"
(jakie to "naukowe udoskonalenia" opisałem
m.in. na stronie o nazwie
tfz_pl.htm).
Opisane w tym punkcie zdarzenia które kontrastują
następstwa użądleń os w czasach mojego dzieciństwa
oraz w dzisiejszych czasach, faktycznie ilustrują
jedną z bardziej generalnych "zasad działania"
mechanizmów moralności - istnienie której to
zasady odkryła dopiero nowa tzw.
totaliztyczna nauka.
Zasada ta stwierdza, że "kiedy wzrasta ludzka
niemoralność, wówczas rosnąć musi również
'poziom uprzykrzenia' życia owych niemoralnych
ludzi - tak aby wymagania 'absolutnej sprawiedliwości'
też były dla nich wypełnione". To właśnie ta
generalna zasada działania moralności sprawia
m.in., że kiedy u dawniejszych ludzi postępujących
wysoce moralnie, użądlenia os, pszczół i trzmieli
zabawiały i leczyły, w dzisiejszych wysoce niemoralnych
czasach te same użądlenia mogą być powodami
znacznych kłopotów zdrowotnych, a nawet śmierci.
Chodzi bowiem o to, że w opisywanych na tej stronie
czasach, ludzie którzy mieszkali na "totaliztycznych
Wszewilkach" postępowali nieporównanie bardziej
moralnie, niż typowo postępują ludzie żyjący w
dzisiejszych czasach w dowolnym miejscu na Ziemi -
co dokładniej uzasadniają np. punkty #G3 do #G3.1
na totaliztycznej stronie o nazwie
przepowiednie.htm,
a także punkty #D1 do #D3 na totaliztycznej stronie o nazwie
antichrist_pl.htm.
Wszakże aby "jakość życia" dowolnej osoby
była proporcjonalna do poziomu "moralności" owej
osoby, życie ludzi postępujących niemoralnie musi
być znacznie bardziej "uprzykrzane" niż życie ludzi
postępujących moralnie. Ponieważ wyjaśnienie
"dlaczego" tak właśnie się dzieje wymaga nieco
rozleglejszych rozważań, wyjaśnię to dokładniej
w następnym (odrębnym) punkcie #L5 tej strony.
#L5.
Jak "wymagania absolutnej sprawiedliwości" powodują, że w
dzisiejszych czasach
użądlenia os uśmiercają ludzi, chociaż w czasach mojej
młodości te same użądlenia os tylko bawiły i uzdrawiały:
Motto:
"Wymagania 'absolutnej sprawiedliwości' powodują, że
życie niemoralnie postępujących ludzi musi być 'uprzykrzane'
proporcjonalnie do poziomu ich niemoralności, zaś wszystko
co istnieje i oddziałuje na tych ludzi, włączając w to przestępców,
przełożonych i kolegów w pracy, współmałżonków, owady,
uczulenia, choroby, katastrofy, kataklizmy, itp., musi dokładać swoją
kontrybucję do tego 'uprzykrzania' i do dopełniania się sprawiedliwości."
Na kilku odmiennych totaliztycznych stronach
opisana została noworodząca się tzw. "nauka
totaliztyczna" - np. patrz omówienie tej nowej
nauki w punkcie #C1 na stronie o nazwie
telekinetyka.htm
czy w punkcie #A2.6 na stronie o nazwie
totalizm_pl.htm.
Dzięki zaś użyciu filozoficznie odmiennego
podejścia "a priori" do badań przez tą nową
"totaliztyczną naukę", możliwym stało się odkrycie
przez nią całej gamy zasad i zależności rządzących
ludzkim życiem, jakich dotychczasowa stara
tzw. "ateistyczna nauka ortodoksyjna" badająca
rzeczywistość z odmiennego podejścia "a
postriori" NIE była w stanie odkryć i opisać.
Przykładowo, możliwym się stało odkrycie
całego szeregu wielkości moralnych, takich
jak "energia moralna", "pole moralne", "linia
największego oporu intelektualnego", itp.,
(opisywanych np. na totaliztycznych stronach o nazwach
totalizm_pl.htm czy
parasitism_pl.htm),
które pozwalają na precyzyjne pomierzenie
i opisanie "jakości życia" każdej osoby. Skoro
zaś istnieją precyzyjnie mierzalne wielkości
pozwalające ilościowo porównywać jakość
życia poszczególnych ludzi, istnieć muszą
również jakieś kryteria i mechanizmy które
zarządzają tą jakością. Owe kryteria można
nazwać np. "uniwersalną sprawiedliwością".
Wszakże muszą one powodować, że
"jakość życia" poszczególnych
ludzi jest zależna od "moralności" tychże ludzi,
czyli że "jakość życia" każdego człowieka jest
proporcjonalna do poziomu "moralności" postępowań
owej osoby, zdefiniowanego w punkcie #B5 strony
morals_pl.htm.
Wyjaśnię teraz powyższe prostrzymi słowami.
Zacznę od przypomnienia, że
inteligentny Bóg
ma wiele istotnych powodów aby we wszystkich
oddziaływaniach z ludźmi postępować "wzorcowo
sprawiedliwie". Wszakże przykładowo ludzie mają
oczy i rozum, potrafią więc widzieć i porównywać
to co spotyka ich oraz innych ludzi. Dlatego wszystko
co Bóg czyni, zawsze dokonuje On to w absolutnej
zgodzie w wymaganiami w/w "uniwersalnej
sprawiedliwości". Z samej zaś swej definicji, takie
"wzorcowo sprawiedliwe" postępowanie wymaga,
aby wszyscy ludzie traktowani byli odpowiednio
do poziomu swojej "moralności". Stąd np. znaczący
spadek czyjejś moralności musi powodować wyraźny
spadek jakości życia tej osoby. Wszakże kiedy ludzie
są niemoralni, "uniwersalna sprawiedliwość" wymaga
aby ich życie było trudniejsze i znacznie bardziej
przykre, niż np. życie ludzi moralnych. Aby więc
np. "uprzykrzać" życie dzisiejszego niemoralnego
społeczeństwa na poziomie na jaki poziom dzisiejszej
niemoralności ludzkiej tego się domaga, Bóg zmuszony
jest wprowadzić do życia najróżniejsze "uprzykrzenia" -
których NIE doświadczali znacznie moralniejsi
ludzie żyjący np. pół wieku temu. Takie więc zjawiska
jak alergie czy choroby - włączając w to m.in.
konsekwencje opisywanych tutaj przykładowych
użądleń os, są jednymi z wielu narzędzi które Bóg
używa aby zwiększać "poziom uprzykrzenia życia"
dla dzisiejszych niemoralnych ludzi. Inne powszechnie
używane z takich narzędzi obejmują np. "kataklizmy"
opisywane m.in. na stronie o nazwie
quake_pl.htm
czy "choroby" opisywane m.in. na stronie o nazwie
plague_pl.htm.
Jeśli zaś niemoralność ludzka będzie dalej rosła,
wówczas "poziom uprzykrzenia" życia owych
niemoralnych ludzi też będzie wzrastał -
proporcjonalnie do poziomu ich niemoralności.
Historia z osami opisana w poprzednim punkcie
#L4 tej strony daje wiele do myślenia. Wszakże
ilustruje ona dość wymownie znacznie niższy
"poziom uprzykrzenia życia" jaki istniał w bardziej
moralnych niż dzisiaj czasach mojej młodości,
czyli tylko około pół wieku temu. W owych czasach
np. osy głównie bawiły i uzdrawiały. Dzisiaj zaś
ich użądlenia uśmiercają ludzi. Ponieważ w
międzyczasie ani genetyka os, ani też genetyka
ludzi NIE uległa zmianie, zaistnienie aż tak znaczącej
zmiany w efektach użądleń os jest jedną z wielu
dostępnych nam ilustracji, że opisywana tutaj
zasada "uniwersalnej sprawiedliwości" faktycznie
działa w rzeczywistym życiu. Warto więc o niej
pamiętać i brać ją pod uwagę we wszystkim co
się czyni. Wszakże z badań jakie prowadzę,
a jakie opisałem m.in. na stronie o nazwie
quake_pl.htm,
dosyć klarownie wynika, że powodem aż tak
drastycznej zmiany w "poziomie uprzykrzenia"
ludzkiego życia (np. w następstwach użądlenia
os, czy w nasileniu kataklizmów) są zmiany
w moralności ludzi. Choćby więc tylko z
tego powodu warto zacząć postępować "moralnie" -
czyli zacząć praktykować na codzień
filozofię totalizmu.
Dotychczasowa stara tzw. "ateistyczna nauka
ortodoksyjna" (czyli ta nauka której ciągle uczymy
się w szkołach i na uczelniach) wmawia nam że
"poziom uprzykrzenia" dzisiejszego życia wynika
z niezależnych od nas następstw, np. kryzysu
ekonomicznego, łakomstwa bankierów, niedouczenia
polityków, zapylenia powietrza przez przemysł USA
czy Chin, dziury ozonowej, La Nina, ocieplania
się klimatu, itp. W ten sposób, według stwierdzeń
owej starej nauki, my sami NIE mamy wpływu na
to jak "przykre" jest nasze własne życie. Wszakże
my sami NIE możemy spowodować zmian poglądów
i działania np. u ekonomistów, bankierów, polityków,
itp., z dalekich krajów. Jedyne co więc możemy,
to "przecierpieć" te przykrości. Tymczasem
nowa "nauka totaliztyczna" stwierdza coś zupełnie
innego - tak jak wyjaśnia to punkt #G2 strony o nazwie
plague_pl.htm.
Mianowicie twierdzi ona, że jak "moralne" czy
"niemoralne" są postępowania innych ludzi, wpływa
to głównie na "poziom uprzykrzenia życia" owych
innych ludzi, natomiast jakość naszego własnego
życia zależy wyłącznie od tego jak "moralnie" czy
"niemoralnie" my sami postępujemy w swych
działaniach. Empiryczne dowody zaś na to,
że tak właśnie się dzieje, dostarcza NIE tylko uprzedni punkt #L4 tej
strony, ale także np. punkty #I5 i #I3 strony o nazwie
day26_pl.htm.
Warto więc o tym zawsze pamiętać - wszakże
wszystko cokolwiek czynimy w życiu zawsze możemy to
zrealizować albo w "moralny" albo też w "niemoralny"
sposób (co najbardziej skrótowo wyjaśnia punkt #B4 strony
pajak_na_prezydenta_2020.htm),
czyli tak, że za pośrednictwem działania "pola moralnego"
i mechanizmów moralnych albo zmniejszy to, albo też
zwiększy, "poziom uprzykrzenia" naszego własnego życia.
#L6.
Mój "Związek Napoleonistów" - przypadkowy zbieg symboliki, czy też
przepowiednia
mojej emigracji do NZ:
Motto:
"Bóg niczego NIE czyni bez istotnego powodu - czy odzwierciedla się to więc i w naszym życiu?"
W wakacje 1958 roku powróciłem z jednorocznego
zamieszkiwania wraz ze swą babcią we wsi
Cielcza.
Dla dzieci i młodzieży wieś Cielcza reprezentowała
zaś zupełnie odmienny świat niż wieś Wszewilki i
Stawczyk.
Wszakże Cielcza NIE była np. sparaliżowana
owym strachem opisywanym w punkcie #E2
niniejszej strony - który znacząco ograniczał
swobodę dzieci i młodzieży na Wszewilkach i
Stawczyku.
W Cielczy też wszyscy nawzajem się znali
i to od wielu pokoleń - NIE było więc tam
nieznajomych i obcych którzy zagrażaliby
dzieciom i młodzieży. Stąd w Cielczy dzieci
i młodzież w moim wieku żyła zupełnie inaczej -
bawiła się dłużej i bardziej grupowo, NIE
miała ograniczonych godzin ani miejsc dla
zabawy, była zapraszana i uczestniczyła we
wszelkich wydarzeniach publicznych (a w
Cielczy wydarzeń tych było nieporównanie
więcej niż we Wszewilkach i Stawczyku),
specjalnie dla dzieci i młodzieży często
organizowane były tam też zawody, pikniki,
szkolne potańcówki, harcerstwo, działalność
religijna, itd., itp.
Po powrocie do
Stawczyka
z owej pulsującej życiem i zbiorowymi działaniami
Cielczy
uświadomiłem sobie, że losy dzieci i młodzieży
na Wszewilkach i Stawczyku są faktycznie
bardzo nudne, jałowe, baztrakcyjne, ograniczone
i wprost przygnębiające. Pozostawiani oni
byli każdy samemu sobie, zaś dorośli jedynie
starali się wszystko dla nich ograniczać, zakazywać
i gonić do pracy. Aby więc jakoś urozmaicić te
losy, a w ten sposób kontynuować życie pełne
zbiorowych aktywności i najróżniejszych dziecięcych
i młodzieżowych działań, niedawno doświadczone
w Cielczy, zdecydowałem się zorganizować
młodzież Wszewilek i Stawczyka w organizację
dla jakiej używaliśmy nazwy "Związek Napoleonistów".
Naszym herbem i logo była więc litera "N" - która
po oglądnięciu z odmiennej strony stanowiła
też literę "Z" - czyli odzwierciedlała sobą obie
pierwsze litery naszego "Związku Napoleonistów".
Na dodatek, litera ta była na tyle prosta, że dawało
się ją łatwo wyciąć w gumy (stwarzając w ten sposób
pieczątkę dla "dokumentacji" naszej organizacji),
dawało się ją łatwo rysować kijem na ziemi (pozwalając
w ten sposób formować ścieżki i drogowskazy w
naszych licznych zabawach terenowych), a także
dawało się ją łatwo wycinać w drzewie (formując
w ten sposób herb dla naszych obozów i miejsc
gromadzenia się). Początkowo, po stworzeniu
tej organizacji nasze życie stało się równie ciekawe
jak było moje życie w Cielczy. Do mojej organizacji
ochotniczo "przystąpiło" bowiem około połowy
ówczesnej młodziezy Wszewilek i Stawczyka.
Organizowaliśmy też codzienne zbiorowe zabawy,
wycieczki, budowę obozu i zajęcia obozowe,
wyprawy na ryby, pływanie, kajakowanie, itp.
Niestety, reszta owej młodzieży, której duma
czy poczucie własnej nadrzędności NIE pozwoliły
się do nas przyłączyć, z czasem nabyło rodzaj
zazdrości i chęci szkodzenia.
Zaczęły więc się nasilać akty sabotażu naszych
zabaw. Główny też obóz naszej organizacji aż
kilkakrotnie został zburzony i zanieczyszczony.
Na koniec chłopaki spoza naszej organizacji
zdecydowali się na mnie napaść i sprawić mi
solidne lanie. Po doznaniu owego poważnego
obicia odeszła mi ochota aby dalej organizować
działalność naszego "Związku Napoleonistów".
Kiedy zaś dowolna organizacja przestaje mieć
aktywnego wodza lub przywódców, którzy na
codzień organizują jej działalność, wówczas
organizacja ta szybko zamiera.
Aczkolwiek nasz "Związek Napoleonistów" istniał
i prowadził działalność fizyczną relatywnie krótko,
jego duchowe następstwa pozostają ze mną na
zawsze. Wszakże np. dodatkowo utrwaliły u mnie
nawyk mojej rodziny, aby aktywnie nastawiać się
do życia, który to nawyk trwa u mnie do dzisiaj,
zaś fragment którego opisałem m.in. w punkcie
#N2 swej strony o nazwie
pajak_na_prezydenta_2020.htm.
Ponadto następstwa te obejmują m.in. zaindukowanie
u mnie pytania, czy symbol "NZ" jaki w dzieciństwie
używałem jako herb i logo swojej organizacji, NIE
był przypadkiem także ukrytą
przepowiednią
Boga, że w swym dorosłym życiu działał będę w Nowej
Zelandii - którą w swych publikacjach też oznaczam
tym samym symbolem "NZ"?
Część #M:
Wszystko płynie i przemija:
#M1.
Gdzie są
chłopcy z tamtych lat ...
(patrz "Fot. #M1" poniżej):
Jednym z przebojów czasów mojej
młodości była piosenka ze słowami "gdzie są chłopcy z tamtych lat ...
wiatr rozwiał ich ślad ...". Słowa owej piosenki doskonale odnoszą się
do oryginalnych zasiedleńców Wszewilek, czyli do ludzi którzy zasiedlili
tą wioskę zaraz po drugiej wojnie światowej, znaczy w czasach kiedy
Wszewilki ciągle były obszarem "dzikiego zachodu". Wszakże później
ludzie ci porozbiegali się po świecie, zaś do dzisiaj niemal całkowicie
powymierali. Tymczasem na przekór że nie rzucali się w oczy i skromnie
oraz bez rozgłosu wypełniali oni swoją rolę żywicieli narodu, faktycznie
to byli oni swoistymi bohaterami. Nie wolno nam więc o nich zapomnieć.
Wszakże czym Wszewilki i Milicz są obecnie, zawdzięcza się m.in. ich
ciężkiej pracy, wytwałości i odwadze. W niniejszym punkcie postaram
się nam przypomnieć ich nazwiska - przynajmniej te z nich które ciągle
pamiętam lub zdołałem jakoś ustalić. Owo wyszczególnienie ich nazwisk
traktuję przy tym jako wyraz mojego hołdu, uznania, oraz podziękowania
za ich wkład do tego czym Wszewilki, a z nimi i my wszyscy, staliśmy się
obecnie.
Jeśli ktoś byłby ciekawy
dlaczego przykładam tak duże znaczenie dla upamiętnienia tu nazwisk
kilkudzięsięciu oryginalnych zasiedleńców Wszewilek, to istnieje ku
temu aż kilka istotnych przyczyn. Oto one:
1. Odwaga owych ludzi. W czasach natychmiast po drugiej
wojnie światowej, kiedy Wszewilki były zasiedlane przez owych
oryginalnych mieszkańców, wieś ta leżała dosłownie "na dzikim
zachodzie". Chociaż oficjalnie raczej tego się nie rozgłasza,
życie na owych terenach było wówczas ogromnie niebezpieczne
i pełne codziennego ryzyka. Obecnie żyjąc w czasach pokoju nie
mamy najmniejszego pojęcia jak wiele niebezpieczeństw wtedy
ludziom codziennie zagrażało i jak niepewnym było przeżycie
do jutra. I tak wszędzie pełno było broni, amunicji i niewypałów.
We Wszewilkach i okolicach grasowały wówczas bandy cywilnych
szabrowników z Polski, wojskowych maruderów ze zwycięskiej armii,
niedobitków hitlerowskiej armii, oraz uczestników niemieckiego podziemia.
Bandy te poszukiwały łatwego łupu i żywności, a także zemsty. Nachodziły
więc domy i ludzi, szabrując, rabując, gwałcąc, mordując, oraz podpalając.
Jak to wyjaśniłem w punkcie #E1 powyżej, bandy te pomordowały praktycznie
wszyskich miejscowych autochtonów którzy po wojnie zdecydowali się nie
uciekać w głąb Niemiec, a pozostać we Wszewilkach aby stać się Polakami.
Nie było też wówczas niemal żadnych władz, policji, ani publicznego
transportu. Przykładowo moja matka przyszła sama do Wszewilek
piechotą ze wsi Cielcza w poznańskim, wędrując pieszo około 80
kilometrów aby zasiedlić nasz późniejszy dom. (Ojciec wtedy nie
wrócił jeszcze z robót w Niemczech.) Na dodatek, przyprowadziła ze
sobą naszą rodzinną krowę-żywicielkę o imieniu "Bestra". Co ciekawsze,
spora proporcja tych pierwszych pionierów zasiedlających Wszewilki
to były kobiety obarczone dziećmi, których mężowie nie wrócili jeszcze
z zesłania do Niemiec lub z wojny, a więc które często nawet nie wiedziały
na pewno czy ich mężowie wogóle żyją i czy do nich później dołączą.
2. Determinacja owych pionierów i żywicieli narodu. Życie wiejskie
w początkowych latach po wojnie wcale nie było takie słodkie. Należy
pamiętać, że dla pierwszych władz komunistycznej Polski wszyscy
wieśniacy byli "kułakami", których należało bezwzględnie niszczyć
i gnębić, zaś których ziemia powinna zostać oddana kołchozom (PGRom).
Na przekór więc, że to owi rolnicy a nie bankrutujące PGRy żywiły całą
Polskę, mieszkańcy wszystkich wsi byli niszczeni podatkami, biurokracją,
dodatkowymi pracami i obowiązkami społecznymi, itp. To że mimo
wszystko przetrwali i żywili naród przez tak długo, zawdzięczamy
ich determinacji i oddaniu sprawie uprawy roli. Chwała im za to.
To właśnie oni a nie krzykliwie reklamowani wówczas "przodownicy
pracy" byli prawdziwymi pokojowymi bohaterami powojennej Polski.
Także to ich właśnie pamięć wymaga uhonorowania.
3. Naukowa ścisłość. Obecnie niewiele już pozostało wiosek
w Polsce i na świecie, które posiadałyby równie istotne znaczenie
historyczne oraz równie niezwykłe warunki społeczne, jak Wszewilki.
Osobiście wierzę, że z uwagi na swoją niezwykłość Wszewilki mają
potencjał aby stać się kiedyś przedmiotem szerokich badań etnicznych,
językowych, społecznych, itp. Wiele naukowych doktoratów może być
obronione w przyszłości dzięki tym niezwykłościom Wszewilek. Aby
więc stworzyć owym potencjalnym badaczom startową bazę danych,
dla naukowej ścisłości pożądane jest utrwalenie nazwisk i
podstawowych danych owych oryginalnych zasiedleńców Wszewilek.
4. Inspiracja. Jak się okazuje, we wszechświecie działa wiele
praw o jakich dzisiejszym ludziom ani nowoczesnej nauce ciągle niewiele
jest wiadomo. Aby dać tutaj jakiś ich przykład, to np. osobiście odnotowałem
że losy kolejnych pokoleń ludzi mieszkających w jakimś konkretnym miejscu
są bardzo do siebie zbliżone. To zresztą rzuci się w oczy jeśli ktoś
przeanalizuje losy owych pierwszych zasiedleńców Wszewilek oraz ludzi
obecnie mieszkających na ich miejscach. Dlatego moim zdaniem wysoce
pożądane jest przypomnienie owych oryginalnych zasiedleńców Wszewilek,
aby zainspirować ich następców do zaczęcia zadawania dających do myślenia
pytań.
Wszewilki-Stawczyk posiadają
trzy drogi jakie przez nie przebiegają. Poniższy wykaz oryginalnych
mieszkańców tej wsi zestawiony jest w porządku budynków tuż po drugiej
wojnie światowej oryginalnie stojących przy owych drogach. Przy każdej
osobie przytoczyłem w nawiasie przybliżony rok urodzenia. Niekiedy w
tym samym nawiasie przytoczyłem także i rok śmierci - jeśli jest mi
on znany.
A. Droga z Dziadkowa i Pomorska do starego młyna na Baryczy,
a potem dalej przez stary most na Baryczy istniejący przy owym młynie,
aż do Milicza i Duchowa. W dawnych czasach, aż do dojścia do wladzy
Hitlera, wzdłuż tej drogi stały lepianki wszewilkowskich biedaków i
bezrolnych. Była więc ona osią lokalnej "bieda-wsi". Jednak do
początka drugiej wojny światowej lepianki wszystkich tych biedaków
zostały zburzone. Po drugiej wojnie światowej przy drodze tej za
torami ostał się już tylko jeden dom, jaki zamieszkany był przez
moich rodziców, potem zaś także przez mnie oraz moją siostrę.
Powojenni zasiedleńcy tego domu to:
A1: Anastazja Pająk (1907 - 1989), Wincenty Pająk (1903 - 1981), z
synem Janem (1946) i cóką Ireną (1951) - czyli moi rodzice ze mną i z siostrą.
Mieliśmy także starsze rodzeństwo, urodzone przed wojną, jednak ci zaraz
po wojnie porozbiegali się po świecie i praktycznie nie mieszkali na
Wszewilkach poza krótkimi pobytami na wakacje lub podczas zmian pracy
(troje z nich zmarło w jednomiesięcznych odstępach od siebie w trzech
pierwszych miesiącach 2015 roku). Budynek w jakim zamieszkiwaliśmy
zbudowany został około 1930 roku. Jednak niektóre z drzew owocowych
istniejących w sadzie tego budynku już zaraz po wojnie były aż tak stare,
że musiały być zasadzone co najmniej w 19 wieku. Z kolei jeden z bardzo wolno
rosnących krzewów jaki znajdował się w tym ogrodzie (tj. krzew "holly" albo
"ostrokrzew" - omawiany także w punkcie #H2 powyżej) moim zdaniem zaraz
po wojnie miał już około 200 lat. Dlatego uważam, że budynek ten stanął na
miejscu jakiegoś znacznie starszego budynku - być może zamieszkałego
przez pracownika dwóch szpichlerzy jakie do czasów zbudowania milickiej
kolei znajdowaly się po przeciwnej stronie przebiegającej przy nim drogi.
Budowniczym i przedwojennym właścicielem tego domu był zgermanizowany
Polak o nazwisku Nowak. Jednak pod koniec wojny ów Nowak uciekł z dziećmi
w głąb Niemiec - co, mając na uwadze losy innych autochtonów którzy pozostali
na Wszewilkach, zapewne uratowało im wszystkim życie. Był on "małorolnym" -
czyli posiadał bardzo mało ziemi (jak wszyscy zamieszkali przy owej drodze
do starego młyna wodnego na Baryczy), zaś zarabiał na życie m.in. poprzez
świadczenie usług cieślarskich innym ludziom - budując im domy.
Ciekawostką jest, że także i mój ojciec który zamieszkał potem w ich
domu był tzw. "małorolnym" (uprawiał tylko 3 hektary ziemi) i że zarabiał
na życie m.in. jako tzw. "złota rączka" poprzez świadczenie usług
mechanicznych innym ludziom - naprawiając im wszystko co tylko
się zepsuło. (Najwyraźniej określone miejsca na ziemi też mają
przypisany sobie z góry określony rodzaj "losu" i "przeznaczenia".
Stąd np. pola bitwy są powtarzalnie polami bitwy, zaś miejsca
śmierci powtarzalnie okazują się być miejscami śmierci - co doskonale
widać np. na drogach NZ gdzie oznaczane są one białymi krzyżami.)
A' Na odnodze drogi "A" (tej biegnącej od starego młyna wodnego,
koło domu moich rodziców, aż do nowego młyna elektrycznego i szosy) mieszkali:
A2: Pawlukowa ?? (~1905) i jej zięć Chupało z żoną i synem Januszem
(tym Januszem co był świadkiem obrony mojej dysertacji doktorskiej) -
czyli najbliźsi sąsiedzi domu moich rodziców.
A3: Edwardowski (Edward?) (~1910) z żoną (~1915), popularnie zwany "młynarz",
ponieważ obsługiwał on młyn elektryczny Wszewilek.
B. Stara droga przez Wszewilki, wiodąca z Milicza do Sulmierzyc,
która do dzisiaj formuje oś wioski Wszewilki-Stawczyk. Po południowej
stronie owej starej polnej drogi, kolejne zabudowania (zaczynając
od torów kolejowych i licząc od zachodu ku wschodowi) zajmowane
były przez następujących oryginalnych zasiedleńców Wszewilek-Stawczyka:
B1: Dajczman (~1910) z żoną (~1915) oraz 2 synami Władkiem (~1938) i
Józefem (~1944).
B2: Wdowa Bujakowa (~1910 - ) z córką Janką (~1933 - ~1950) oraz synem
Piotrem (~1936 - ~1960).
B3: Mazur (~1910 - ~1958) z żoną (~1915). Potem zamieszkał tam Wołek.
B4: Zagórski () z żoną ().
B5: Dudek (~1930) z żoną (~1934) i synem Bernardem (~1948) oraz córką
Marylą (~1950).
B6: Henrykowski () z żoną (). Potem zamieszkała tam rodzina
Piotrowskich. Piotrowscy również byli oryginalnymi zasiedleńcami
Wszewilek. Tyle że początkowo mieszkali w bardzo starym budynku
zbudowanym jeszcze w "stylu architektonicznym Wszewilek", który
to budynek znajdował się niedaleko od milickich wodociągów - piszę
o nim też w podpisie pod fotografią "Fot. #F2". Został on jednak rozebrany
jeszcze w latach 1950-tych.
B7: ??? () z żoną (). Potem zamieszkała tam rodzina Nogi.
Jakieś pół kilometra od ostatniego
z powyższych zabudowań Wszewilek-Stawczyka, także po południowej stronie tej
samej starej drogi, stała kiedyś stara odosobniona leśniczówka. Tuż po wojnie
leśniczówkę tą zamieszkiwała samotna staruszka autochtonka, która poczuwała
się Polką, zdecydowła się więc nie uciekać razem z innymi mieszkańcami
Wszewilek w głąb Niemiec. Niestety została ona zamordowana podobno przez
którąś z owych band o jakich pisałem na początku, zaś leśniczówka z jej
zwłokami w środku została spalona. (Patrz też punkt #D3 opisujący "oficjalnie
wyjaśniany" jej los, oraz punkt #E2 jaki prawdopodobnie opisuje jej faktyczny los.)
C. Po północnej stronie tej
samej starej drogi przez Wszewilki-Stawczyk, zaraz po wojnie znajdowało się tylko
jedno gospodarstwo. Słynęło ono w okolicy z bardzo starego drzewa klonowego
rosnącego na środku jego podwórka. Drzewo to już wówczas miało co najmniej
200 lat. Wacek, który był największym podpuszczaczem w całym powiecie, zawsze
się odgrażał że szczególnie zasłużonym kolegom pozwoli naciąć to drzewo aby
sobie zebrali z niego trochę "syropu klonowego" (oczywiście, wszyscy wówczas
wiedzieliśmy, że "syrop" ściąga się jedynie z klonów kanadyjskich, a nie z
polskich). Gospodarstwo to posiadało aż dwa domy mieszkalne. Jeden z nich
był bardzo stary, "w oryginalnym stylu architektonicznym Wszewilek", czyli o drewnianej
konstrukcji oblepionej gliną i pokrytej strzechą, z bocianim gniazdem na dachu.
Drugi zaś nowy. Stary dom został rozebrany jeszcze przed 1960 rokiem, kiedy
umarła zamieszkująca go babcia Sołtysów. Oba te domy zajmowane były przez:
C1: (Babcię) Sołtys (~1880 - ~1960). Jej syn mieszkał z żoną i dziećmi
w sąsiednim nowym domu. (Odnotuj, że "Sołtys" w tym wypadku to nazwisko, a
nie sprawowany urząd.) Stary dom babci Sołtys został rozebrany zaraz po jej śmierci.
C2: Sołtys (~1915) z żoną (~1918) oraz synami Ryśkiem (urodzonym w
1935 roku, zmarłym 10 marca 2010 roku w Radwanicach k/ Wrocławia) i Wackiem
(urodzonym około 1943 roku). (Odnotuj, że "Sołtys" w tym wypadku to też nazwisko,
a nie sprawowany urząd.) Wkrótce po śmierci babci Sołtys, bo około 1964 roku,
reszta tej rodziny przenisoła się do innego domu położonego w centrum Wszewilek,
tuż przy obecnej stacji benzynowej.
D. Nowa szosa przez Wszewilki, także wiodąca z Milicza do Sulmierzyc.
Ogranicza ona wieś Wszewilki-Stawczyk od północy. Po południowej
stronie owej nowej szosy, kolejne zabudowania (zaczynając
od torów kolejowych i licząc od zachodu ku wschodowi) zajmowane
były przez następujących oryginalnych zasiedleńców Wszewilek-Stawczyka:
D1: Franciszek Krzyżosiak (~1910 - ~ 1987) z żoną Marrianną Krzyżosiak
(~1910 - ~1993) córkami Albiną (~1930), Marią (~1932) - po mężu Wesołowską,
Heleną (~1934), Magdą (~1952) i synami Stefanem (~1938) oraz Andrzejem (~1945).
Około 1986 roku rodzina ta wyprowadziła się do Milicza.
D2: Ugorek (~1905) z żoną (~1907), oraz synami Bolkiem (~1944) i
Bronkiem (1946).
D3: Adamiak (~1920) z żoną (~1924) - bezdzietni. Wyprowadzili się z
Wszewilek już około 1950 roku. Potem zamieszkała tam rodzina Gryglewicz.
D4: Sołtys (~1910) - słynny ze swojej intensywnej astmy, z żoną (~1912) i synem Tadeuszem (1946).
(Odnotuj, że "Sołtys" w tym wypadku to również nazwisko, a nie sprawowany urząd. W
owych czasach Wszewilki-Stawczyk miały więc aż 3 rodziny Sołtysów, żadna z których
nie była spokrewnione z żadną inną. Wśród tych 3 rodzin Sołtysów, dwie nosiły nazwiska
Sołtys, zaś trzecia była nazywana Sołtysami ponieważ głowa ich rodziny sprawowała we
wsi oficjalny urząd Sołtysa.)
D5: Chupało (~1900) z żoną (~1902) synem ... (~1925) i dwoma córkami
Bronisławą - po mężu Kubów (~1930), oraz ... (~1932).
Wszystkie powyższe rodziny i osoby zamieszkiwały
"za torami" czyli we wsi obecnie nazywanej
Wszewilki-Stawczyk (tj. tej którą w punkcie
#E1 opisuję jako "wieś traktowaną jak żebrak").
Oczywiście, tuż przy nich istniała cała wioska
Wszewilki (tj. ta "przed torami", którą w punkcie
#E1 opisuję jako "wieś traktowaną jak królewicz").
Wszewilki również były zamieszkiwane przez
kilkadziesiąt podobnie bohaterskich i wartych
upamiętnienia pionierów ziemi milickiej.
Aczkolwiek chodzą mi po głowie nazwiska wielu
z nich, niestety bez czyjejś pomocy nie jestem
w stanie wszystkich ich sobie przypomnieć.
Czy istnieje więc tam w wielkim świecie ktoś
kto pomógłby mi poprzyporządkowywać do
poszczególnych zabudowań dawnych Wszewilek
takie nazwiska jak Pierzchała, Czapliński,
Wojciechowskie, Edwardowski, Pawlukowa
i Chupało, Matyka, Romańczyk, Załężna,
Kościuch, Huk, Żwirko, Kowalski, itp.
* * *
Jednym z korzystnych
następstw wojny dla Wszewilek był fakt, że po wojnie we wsi
tej osiedli ludzie pochodzący praktycznie ze wszystkich
zakątków Polski. I tak we Wszewilkach mieliśmy ludzi którzy
pochodzili "zza Buga" zwanych "Kresowiacy", "Kresowianie"
lub "Zabugole". Mieliśmy też tzw. "Galicjunów" czyli ludzi
wywodzących się z okolic leżących na południe od Krakowa.
Mieliśmy "Poznańskie Pyry" czyli ludzi z poznańskiego.
Przez na tyle spory czas, że ja zdążyłem go osobiście
poznać, polubić i zapamiętać, Wszewilki zamieszkiwał
też "autochton" - czyli ogromnie miły, uczynny i pełen
humoru przedwojenny obywatel Niemiec i mieszkaniec
Wszewilek, który czuł się na tyle Polakiem, że pod koniec
wojny NIE uciekł w głąb Niemiec. Nazywał się Waloha. Jego
wysoce podejrzaną śmierć opisuję w punktach #E1 i #E2
tej strony. Tak zróżnicowana mieszanka narodowościowa
posiadała wiele następstw. Jednym z nich była doskonała
(literacka) polszczyzna jaką po pewnym czasie mówiły już
wszystkie wszewilkowskie dzieci.
Fot. #M1: Oto najnowsze zdjęcia Wszewilek,
które jestem w stanie oglądać z Nowej Zelandii dzięki "wirtualnemu
satelicie", jakiego ze swego komputera mogłem wysłać do Wszewilek
i skierować go tam na dowolne miejsce obecnego wyglądu jakiego
jestem ciekawy. Na chwilę tuż po załadowaniu się tej strony internetowej,
obiektyw aparatu tego "wirtualnego satelity" wstępnie wycelowałem
w budynek dawnego młyna elektrycznego Wszewilek - omawianego
także, między innymi, pod "Fot. #E1". Jednak po
kliknięciu na symbol "rotacji" na powyższym zdjęciu, czytelnik sam
może go też obrócić w dowolnym innym kierunku, a także przesunąć
tego "wirtualnego satelitę" w dowolne inne miejsce ulicy Sulmierzyckiej
Wszewilek, aby oglądnąć na nim zdjęcie satelitarne np. swego własnego
(lub dowolnego innego) domu we Wszewilkach.
Patrząc na powyższe zdjęcie mnie jednak ogarnia głównie smutek.
Jest ono bowiem ilustracją aż szeregu gorzkich prawd. Przykładowo
prawdy wyrażonej staropolskim powiedzeniem iż
"Polska nierządem stoi".
Podróżując po świecie przekonałem się bowiem, że gdyby w innym
kraju, np. w Nowej Zelandii czy Anglii, jakaś miejscowość miała aż
tak stary młyn jak ten pokazany na powyższym zdjęciu, wówczas
już dawno byłby on odrestaurowany za publiczne pieniądze i
zamieniony w lokalne Muzeum Młynarstwa. Przed nim zaś
ustawiałyby się kolejki turystów chcących go oglądnać, w tym rodziców
z różnych miast pokazujących swym pociechom, że "mąka" wcale
NIE jest cudownym proszkiem jaki na półkach supermarketów materializują
krasnoludki lub swymi "promieniami przenoszącymi" zdalnie osadzają załogi
wehikułów UFO,
a jest produktem ciężkiej fizycznej pracy rolników, młynarzy i transportowców,
jaki powstaje w wyniku użycia udoskonalanej przez tysiąclecia "technologii
młynarstwa". Wielka więc szkoda, że także powyższy stary
wszewilkowski młyn, zamiast służyć jako źródło ludzkiej wiedzy oraz
rozsławiać po świecie gminę Milicz, zwolna marnieje ze starości, podobnie
jak wcześniej władze Milicza pozwoliły zmarnieć wspaniałym starożytnym
silnikom gazowym z wszewilkowskich wodociągów opisywnaych w punkcie
#D2 powyżej na tej stronie, a także jak pozwolono aby się zmarnował
około 1000-letni dąb z wszewilkowskiego prastarego cmentarza omówiony
w podpisie pod Fot. #C2b powyżej - który także zasługiwał na
opiekę jako wspaniały Pomnik Przyrody. Inna gorzka prawda jest
zilustrowana konstrukcją powyższego młyna zbudowanego jak twierdza.
Jak bowiem wszystko co osadnicy niemieccy budowali na aneksowanych
przez siebie ziemiach słowiańskich, ów wszewilkowski młyn elektryczny
także kiedyś był budowany jak obmurowana z niemal wszystkich
stron twierdza zdolna odeprzeć bunt czy ataki miejscowych ludzi.
(Dla porównania patrz też "ufortyfikowany" potężnym płotem
obronnym zbudowany przez Niemców milicki kościół "Łaski"
pokazany na Fot. #C3 ze strony o nazwie
sw_andrzej_bobola.htm,
jaki wraz z nową wersją chrześcijaństwa agresywnie wmuszono wówczas
nadal słowiańskim mieszkancom Milicza, zaś z obawy przed ewentualnym
buntem miejscowych nadano mu formę religijnie wyglądającej twierdzy.)
Powyżej pokazany budynek tego młyna elektrycznego, niezależnie od
możliwości stania się "Muzeum Młynarstwa", ma też możność służenia
przyszłym pokoleniom jako rodzaj historycznego upomnienia i lekcji,
jakie przypominałyby naszym potomkom, iż pomimo wskazywanej
w punkcie #A2.12 strony
totalizm_pl.htm
metody nauczenia się jak można nabyć trwały nawyk
wykonywania nakazów Biblii aby "miłować bliźniego jak siebie
samego", ciągle ludzkość jakoś albo NIE chce wiedzieć tego
"jak", albo też NIE chce uczyć się tego "jak" aby wyzbyć
się zwyczaju opisanego przysłowiem "Lepard nigdy NIE
zmienia swych plamek" (np. w języku angielskim mówiącym:
"A lepard never changes its spots" -
które to przysłowie oryginalnie wywodzi się przecież z wersetu 13:23
"Księgi Jeremiasza" w Biblii). Mającym zapewne jakiś związek ze zjawiskami
opisywanymi w punkcie #J2 z mojej pokrewnej do Wszewilek strony o nazwie
stawczyk.htm,
wysoce intrygującym zjawiskiem jest też iż ziemia z obszaru
otaczającego budynek powyższego młyna elektrycznego, jest
jakby nasiąknięta energiami zmagań, konkurencji i konieczności
obrony. Wszakże to przy tym młynie, przykładowo nawet już
w czasach mojej młodości w dni "dyngusa" opisywanego
np. w punktach #L1 i #L3 powyżej, chłopcy przybyli tu z sioła
Stawczyk
staczali symboliczne bitwy z młodzieżą Wszewilek formującą linię
swej obrony właśnie przy owym młynie. Bitwy te zresztą dość
symbolicznie i wymownie dla tego miejsca atakujący chłopcy ze
Stawczyka zawsze przegrywali. Wszakże broniący się Wszewilczanie
mieli nieprzerwany dostęp do wody, podczas gdy Stawczykowcy
musieli wodę potrzebną do tych bitew przynosić aż ze Stawczyka.
Także przed Wielkanocą, w tradycyjnym wówczas strzelaniu
z karbidu też młodzież zarówno Stawczyka jak i Wszewilek
prześcigała się właśnie przy owym młynie w pokazaniu swym
konkurentom która z obu stron potrafi powodować potężniejsze
i częściej powtarzane karbidowe huki.
Istnieje coś co będzie nawet lepsze od tego "wirtualnego
satelity", a o czym być może Polacy kiedyś będą mogli z dumą stwierdzić,
że zostało to wynalezione przez Polaka. Mianowicie jest to gwiazdolot
Magnokraft
mojego wynalazku, niezliczone zalety i możliwości którego opisałem
i zilustrowałem w punktach #I1 do #I3 strony o nazwie
magnocraft_pl.htm.
Gdyby bowiem ten mój
Magnokraft
był już zbudowany, wówczas w aż tak krótkim czasie kiedy niniejsza
strona się ładuje, ja mógłbym nim przelecieć z Nowej Zelandii
do Wszewilek i zawiesić go tam nieruchomo w powietrzu przy
dowolnym miejscu jakie oglądnąć lub odwiedzić bym zechciał.
Odnotuj, że podobne zdjęcia, tyle że przygotowane dla
oglądania innych miejscowości z moich rodzinnych stron,
pokazałem także jako Fot. #A1 ze strony o nazwie
stawczyk.htm,
jako Fot. #A2 ze strony o nazwie
milicz.htm,
jako Fot. #A2 ze strony o nazwie
klasa.htm,
jako Fot. #A1 ze strony o nazwie
cielcza.htm,
oraz jako Fot. #G2b ze strony o nazwie
wroclaw.htm.
Po kądzieli moja matka wywodziła się z
długiego rodu zawodowych kucharek.
Jej matka była kucharką w wielu pałacach
możnych, matka jej matki - która notabene
pochowana jest przy kościele w pobliskim
Cieszkowie, też była kucharką, itp. Na
przekór że byliśmy relatywnie biedni, ciągle
potrafiła ona wyczarować wspaniałe potrawy dosłownie z niczego. Jako mały
chłopak objadałem się smakowitymi rzeczami, wcale nie wiedząc jakie one są
wspaniałe (a często nawet je krytykując). Moja matka znała też prastary sekret
zasad energetycznego harmonizowania potraw, jakie to zasady w dzisiejszych
czasach są już niemal całkowicie zapomniane. (Zasady te stwierdzały jakie
składniki pokarmowe wolno lub powinno się ze sobą mieszać w potrawach,
ponieważ zwielokratniają one energię i pobudzają zdrowie, a jakich nie
wolno mieszać ze sobą bowiem po zmieszaniu odbierają one energię jedzącym
i indukują choroby - nawet jeśli są one dobre dla nas kiedy jemy je odrębnie
lub w innych kombinacjach. Zasady te były więc bardzo podobne do słynnych zasad
"yin" oraz "yang" stosowanych w kucharstwie przez Chińczyków,
a opisanych w punkcie #B2 odrębnej strony o nazwie
fruit_pl.htm,
a także podobne do zasad sattva,
tamas, oraz rajas stosowanych
przez tradycyjnych kucharzy indyjskich i opisanych
w pumnkcie #B4 - również na tej samej stronie internetowej o
owocach tropiku
(której przeglądnięcie gorąco zalecam). Nieprzestrzeganie
tych zasad przy komponowaniu składu nowoczesnych
potraw prowadzi do znanych nam fatalnych następstw
dla zdrowia i samopoczucia, o których istnieniu nasza
cywilizacja dopiero teraz zaczyna pomału się dowiadywać.)
Potem ja wyemigrowałem do Nowej Zelandii, zaś matka
umarła. Dopiero po jej śmierci odkryłem, że receptury
na smaczne potrawy dosłownie z niczego, jakich ona
znała całe dziesiątki, a także prastary sekret zasad
energetycznego harmonizowania tych potraw, warte były
majątek. Wszakże nikt teraz nie potrafi gotować potraw
tak smacznych i tak zharmonizowanych. Niestety,
na spisanie owych receptur jest już zbyt późno.
Pomimo że moja matka miała sześcioro dzieci,
żadne z nas nie wpadło na pomysł aby pospisywać
jej receptury i sekret zdrowego komponowania potraw.
Zabrała je więc ze sobą do grobu.
Podobnie dzieje się z niezwykłym i historycznie
przebogatym światem jaki kiedyś istniał na niemal
nikomu wcześniej nieznanej wsi Wszewilki. Pomału
świat ten wymiera wraz z ludźmi którzy w nim
uczestniczyli. Wkrótce nie pozostanie po nim
nawet najmniejsze wspomnienie. Spiszmy go
więc już obecnie, póki ciągle nie jest za późno!
Część #N:
Podsumowanie, oraz informacje końcowe tej strony:
#N1.
Podsumowanie tej strony:
Moja znajoma wykładowczyni z Politechniki
w Invercargill (Nowa Zelandia) zwykła powtarzać
że "w pięknych miejscach żyją piękne
stworzenia, w brzydkich miejscach żyją
brzydkie stworzenia. Wieś Wszewilki
nie tylko potwierdza jej stwierdzenie, ale
dodatkowo je poszerza. Dowodzi ona bowiem,
że "niezwykłych ludzi należy poszukiwać
w niezwykłych miejscach".
#N2.
Proponuję okresowo powracać na niniejszą stronę w celu sprawdzenia
dalszych uaktualnień strony o Wszewilkach oraz postępów w organizacji zwiedzania
"Wszewilek i Milicza":
W celu śledzenia jak dalej będzie uspawniana
niniejsza strona o wsi Wszewilik, a także jak
będzie się rozwijała sprawa organizowania
Zlotu "Wszewilki-2007" warto okresowo
powracać do niniejszej strony. Z definicji
strona ta będzie bowiem podlegała dalszemu
udoskonalaniu i poszerzeniom, w miarę
jak pojawią się ewentualne okoliczności
które zainspirują jej zaktualizowanie. Jeśli
więc w przyszłości zechcesz czytelniku
poznać te nowiny, wówczas odwiedź tą
stronę ponownie. Ja bowiem będę
systematycznie aktualizował jej zawartość, w
miarę jak rozwój sytuacji przysporzy jakichś
wydarzeń lub informacji wartych zaraportowania.
#N3.
Jak
blogi totalizmu
pozwolą ci na bieżąco śledzić co
aktualnie bada autor tej strony (tj.
dr inż. Jan Pająk)
oraz które jego witryny internetowe
zawierają najaktualniejsze strony:
NIE ma co tu "owijać w bawełnę" -
wyniki badań autora tej strony (tj. mnie) od
wielu już lat są intensywnie blokowane,
sabotażowane i obrzydzane przez kogoś
ogromnie wpływowego. Jeśli czytelnik mi
tu NIE wierzy, wówczas proponuję aby w
którejkolwiek wyszukiwarce internetowej
znalazł link np. do adresu z aktualną wersją
strony z jakiej czyta niniejsze słowa - a co
najwyżej znajdzie wówczes jedynie linki do
przestarzałych wersji tej strony (tj. do wersji,
których z różnych powodów NIE mogę już
aktualizować). W rezultacie bliźni do których
wyniki moich badań są adresowane, NIE
mają jak z nimi się zapoznać. Tym więc,
którzy przypadkowo natkną się na niniejsze
słowa radzę aby zamiast polegać na wyszukiwarkach,
raczej na bieżąco śledzili wyniki moich najnowszych
badań, jakie systematycznie publikuję na tzw.
"blogach totalizmu". Aczkolwiek blogi te,
podobnie jak wszystkie moje strony internetowe,
też są deletowane i ukrywane, w chwili obecnej
te z nich, które faktycznie ja autoryzuję
(tj. które faktycznie zawierają opisy z tzw.
"pierwszej ręki" jakie ja osobiście przygotowałem)
i które narazie nadal istnieją, czytelnik znajdzie pod adresami:
totalizm.wordpress.com (wpisy od #89 - tj. od 2006/11/11)
kodig.blogi.pl (wpisy od #293 - tj. od 2018/2/23)
drjanpajak.blogspot.co.nz (wpisy od #293 - tj. od 2018/3/16)
(Odnotuj, że do dzisiaj NIE ostał się już żaden
z oryginalnych blogów totalizmu zawierających
wpisy począwszy od numeru #1 - aczkolwiek
pierwsze dwa blogi z powyższgo spisu nadal
oferują znaczną większość wpisów jakie przygotowałem.)
Aktualne zestawienie adresów moich blogów
zawarte jest też na stronie z tematycznym
skorowidzem wyników moich badań - tj. na w/w stronie o nazwie
skorowidz.htm.
Na szczęście, od 2018/10/30 dostępna jest też
w internecie elektroniczna publikacja [13] o tytule
"Wpisy do blogów totalizmu". Można ją sobie
przeglądnąć lub załadować za pośrednictwem strony o nazwie
tekst_13.htm (kliknij tu aby ją przeglądnąć).
W swych 7 tomach zredagowanych jak elektroniczne
książki pisane bezpiecznym (bo odpornym na wirusy)
i wygodnym formatem PDF oraz pozaopatrywane w
"spisy treści" (z numerami, tytułami i datami
opublikowania kolejnych wpisów do blogów totalizmu),
publikacja [13] oferuje do przestudiowania wszystkie
wpisy z blogów totalizmu, jakie dotychczas były
opublikowane - włącznie z często też publikowanymi
angielskojęzycznymi wersjami polskojęzycznych wpisów.
Ponadto tekst owej [13] ma dwie wersje, mianowicie (1)
o "dużym druku" (20 pt) - ułatwiającym czytanie
przez osoby o słabym wzroku (np. starsze wiekiem),
oraz (2) o "typowym druku" (12 pt) - przeznaczonym
do czytania przez osoby o nadal ostrym wzroku.
Na końcu każdego wpisu do blogów totalizmu staram
się podać zestaw adresów witryn internetowych,
które oferują najaktualniejsze wersje wszystkich
moich stron internetowych (odnotuj, że z powodu
powtarzalnego deletowania witryn z moimi stronami,
adresy te zmieniają się z upływem czasu). To z
zestawień adresów owych witryn publikowanych
pod najnowszymi wpisami do blogów totalizmu
rekomenduję ściągać i czytać najaktualniejsze
wersje moich stron oraz opracowań.
Warto tu też dodać, że osobom starającym się
poznać moje autentyczne opisy wyników swych
badań, wyszukiwarki internetowe usilnie podsuwają
blogi (i inne internetowe publikacje), które wyglądają
jak moje, jednak zawierają jedynie czyjeś prywatne
opinie o moich badaniach (często mijające się z
prawdą, a niekiedy nawet celowo zwodzące czytelników).
W chwili pisania niniejszego punktu, owe NIE moje blogi
(na jakie już się natknąłem) były dostępne pod adresami:
#N4.
Jak dzięki stronie
"skorowidz.htm"
daje się znaleźć totaliztyczne
opisy interesujących nas tematów:
Cały szereg tematów równie interesujących
jak te z niniejszej strony, też omówionych
zostało pod kątem unikalnym dla filozofii
totalizmu. Wszystkie owe pokrewne tematy
można odnaleźć i wywoływać za pośrednictwem
skorowidza
specjalnie przygotowanego aby ułatwiać ich
odnajdowanie. Nazwa "skorowidz" oznacza
wykaz, zwykle podawany na końcu książek,
który pozwala na szybkie odnalezienie interesującego
nas opisu czy tematu. Moje strony internetowe
też mają taki właśnie "skorowidz" - tyle że
dodatkowo zaopatrzony w zielone
linki
które po kliknięciu na nie myszą natychmiast
otwierają stronę z tematem jaki kogoś interesuje.
Skorowidz ten znajduje się na stronie o nazwie
skorowidz.htm.
Można go też wywołać z "organizującej" części
"Menu 1" każdej totaliztycznej strony. Radzę
aby do niego zaglądnąć i zacząć z niego
systematycznie korzystać - wszakże przybliża
on setki totaliztycznych tematów które mogą
zainteresować każdego.
Niniejszym mam przyjemność poinformować
czytelników, że z okazji 70tej rocznicy urodzin
autora tej strony (tj. mnie), wyprodukowany
został i opublikowany około 35 minutowy film
Dominika Myrcik, jaki od maja 2016 roku
upowszechniany jest gratisowo w
youtube.com
pod adresem
https://www.youtube.com/watch?v=f3MuZec4jGM.
Film ten nosi tytuł
"Dr Jan Pająk portfolio"
i prezentuje graficznie najważniejszy mój naukowy dorobek życiowy.
Jego polskojęzyczną wersję można sobie oglądnąć pod adresem
youtube.com/watch?v=f3MuZec4jGM,
lub uruchomić ją z wideowej "playlist" o nazwie
djp.htm
jaką zaprogramowałem do przeglądania na komputerach PC
lub na tzw. "smart" telewizorach. Zapraszam i zachęcam
czytelników do jego oglądnięcia. Działające
zielone linki,
adresy internetowe, ulotki promocyjne w trzech językach,
oraz pełne opisy wszystkich trzech wersji językowych
(tj. polskiej, angielskiej i niemieckiej) tego doskonale
zaprojektowanego i wykonanego HD i HQ filmu, są
dostępne na specjalnie poświęconej mu stronie o nazwie
portfolio_pl.htm.
Aktualne adresy emailowe autora tej strony, tj. oficjalnie
dra inż. Jana Pająk,
zaś kurtuazyjnie Prof. dra inż. Jana Pająk,
pod jakie można wysyłać ewentualne uwagi, własne
opinie, lub informacje jakie zdaniem czytelnika
autor tej strony powinien poznać, podane są na
autobiograficznej stronie internetowej o nazwie
pajak_jan.htm
(dla jej wersji w języku HTML), lub o nazwie
pajak_jan.pdf
(dla wersji strony "pajak_jan.pdf" w bezpiecznym
formacie PDF - które to bezpieczne wersje PDF
dalszych stron autora mogą też być ładowane
z pomocą linków z punktu #B1 strony o nazwie
tekst_11.htm).
Powodem dla którego czytelnik ma prawo do
kurtuazyjnego adresowania autora tej strony
tytułem profesor wynika z faktu,
że z profesorami jest tak jak z generałami.
Znaczy, jeśli ktoś raz
był profesorem, wówczas grzecznościowo
jest już profesorem przez resztę życia.
Autor zaś tej strony był profesorem
aż na 4 odmiennych uniwersytetach,
przez okres około 7 lat. Mianowicie,
na trzech z tych uniwersytetów, w okresie
od 1 września 1992 roku aż do 31
października 1998 roku, autor pracował
jako odpowiednik polskiego "profesora
nadzwyczajnego" - czyli zachodniego
tzw. "Associate Professor" (z angielskiej
uczelnianej hierarchii naukowej). Z kolei
na jednej uczelni, w okresie od 1 marca
2007 roku do 31 grudnia 2007 roku, autor
pracował na stanowisku odpowiadającym
pełnemu polskiemu "profesorowi zwyczajnemu",
tj. na tzw. (Full) "Professor". Tak się też
składało, że tamto zatrudnienie na stanowisku
"Professor" było też ostatnim miejscem
zatrudnienia jego życia zawodowego.
Autor odszedł więc na emeryturę jako
"były profesor".
Po odlocie z Polski w 1982 roku, autor nieustannie
ponawiał wysiłki i inicjatywy aby móc powrócić
do kraju i aby jego wiedza i doświadczenie mogły
też służyć ojczyźnie w której się urodził. Wszakże
wiedział doskonale, że skoro poza granicami kraju
zdołał przełamać przeszkody językowe, uprzedzenia
jakie często mają tam wobec Polaków, wymogi
odmiennych metod nauczania, różnice kulturowe,
itp., osiągając tam pozycję pełnego profesora,
wówczas z całą pewnością miał też wiele do zaoferowania
uczelniom w swojej własnej ojczyźnie. Niestety,
wszystkie te inicjatywy i wysiłki autora były niweczone
przez najróżniejszych rodaków którzy najwyraźniej
zadedykowali swoje życie służeniu zjawisku jakie w punkcie #G1 strony
eco_cars_pl.htm
opisywane jest pod nazwą "przekleństwo
wynalazców". Najbliższe sukcesu były dwie
z takich inicjatyw autora tej strony. Pierwsza z nich
miała miejsce w 1986 roku, tj. zaraz po opublikowaniu
w Nowej Zelandii monografii naukowej [1] "Teoria
Magnokraftu - monografia o dyskoidalnym statku
kosmicznym napędzanym pulsującym polem
magnetycznym" (wydanie I, polskojęzyczne, marzec
1986, Invercargill, Nowa Zelandia, ISBN 0-9597698-5-4,
136 stron, 58 rysunków) - której treść była pierwowzorem
dla obecnej treści tomów 3 i 2 najnowszej jego
monografii [1/5].
Tamta monografia [1] opisywała wynaleziony
przez autora statek kosmiczny nazywany
magnokraftem
oraz urządzenie napędowe dla owego statku zwane
komorą oscylacyjną.
Po opublikowaniu monografii [1] autor zwrócił się oficjalnie
do Rady Naukowej Instytutu TBM Politechniki Wrocławskiej
o pozwolenie mu na otwarcie przewodu habilitacyjnego
i na obronienie rozprawy habilitacyjnej o owym statku -
tak jak to wyjaśniam w punkcie #J1 strony
magnocraft_pl.htm
oraz w #69 z części #D strony
rok.htm.
Niestety, Rana Naukowa I-TBM odmówiła mu wówczas
tego pozwolenia, wymawiając się że NIE ma w swoim
gronie specjalistów którzy zajmowaliby się badaniami
magnokraftu (chciaż autor wyraźnie zaznaczył w swoim
wniosku-prośbie o otwarcie przewodu habilitacyjnego,
że magnokraft jest jego wynalazkiem i że nikt przedtem
na całym świecie NIE badal i NIE rozwijał tego rodzaju
napędu dla statków kosmicznych). Wielka szkoda, że
tamta inicjatywa autora została ustrzelona, bowiem gdyby
wówczas udało się połączyć wynalazcze i inżynierskie
zdolności autora z możliwościami wykonawczymi i badawczymi
owego Instytutu TBM, wówczas do dzisiaj "magnokrat"
i "komora oscylacyjna" byłyby zapewne już zbudowane
i efektywnie służyłyby Polsce, zaś autor prawdopodobnie
pracowałby teraz nad zbudowaniem jeszcze doskonalszego
wehikułu czasu.
Druga bliska sukcesu inicjatywa autora aby służyć
swemu krajowi pojawiła się kiedy w 2009 roku jedna
z uczelni w Polsce zaoferowała autorowi zatrudnienie
na stanowisku "profesora nadzwyczajnego" w inżynierii
softwarowej. Niestety, polskie Ministerstwo Szkolnictwa
Wyższego, które ma prawo odmówienia zgody na
czyjeś zatrudnienie na stanowisku profesorskim, NIE
wyraziło zgody na to zatrudnienie autora pod wymówką,
że autor NIE posiada wykształcenia informatycznego.
W swojej odmowie ministerstwo to przeoczyło jednak
(lub celowo zignorowało) sporo faktów, przykładowo że
kiedy autor studiował w latach 1964 do 1970, w Polsce
NIE istniały jeszcze studia informatyczne, że doktorat
autora był z pogranicza dzisiejszej informatyki oraz
inżynierii mechanicznej (dotyczył bowiem tego co w
dzisiejszych czasach nazywane jest m.in. "Computer
Aided Design" oraz wersja "Finite Elements Method"),
a także że poza Polską autor wykładał właśnie głównie
informatykę na zachodnich uczelniach i że jedna
pozycja odpowiednika "profesora nadzwyczajnego" oraz jedna
pozycja odpowiednika "profesora zwyczajnego" jakie tam zajmował
były właśnie w informatycznej specjalizacji "Software
Engineering" - tj. "inżynierii softwarowej". (Sprawę tamtej
odmowy pozwolenia polskiego ministerstwa na zatrudnienie
autora w polskiej uczelni na stanowisku profesora nadzwyczajnego
omawiam także w (5) z punktu #F3 strony o nazwie
god_istnieje.htm
oraz w punkcie #D3 strony o nazwie
mozajski.htm.)
Swoją drogą to ciekawe jak tacy oddani "przekleństwu
wynalazców" Polacy wyobrażają sobie awans
cywilizacyjny swego kraju, jeśli systematycznie "podcinają
oni skrzydła" każdemu co bardziej twórczemu rodakowi.
Jeśli więc czytelnik życzy sobie wysłać
autorowi ewentualne uwagi, informacje,
zdjęcia, opisy własnych przeżyć, itp., wówczas
powinien pisać na adres emailowy podany
na w/w punkcie #L3 strony internetowej
o mnie (dr inż. Jan Pajak).
Niniejsza strona dostępna jest także w formie
broszurki oznaczanej symbolem [11],
którą przygotowałem w "PDF" (od "Portable
Document Format") - obecnie uważanym za
najbezpieczniejszy z wszystkich internetowych
formatów, jako że do niego normalnie wirusy
się NIE doczepiają. Ta klarowna broszurka
jest gotowa zarówno do drukowania, jak i do
wygodnego czytania z ekranu komputera.
Ciągle ma ona też aktywne wszystkie swoje
zielone linki.
Stąd jeśli jest czytana z ekranu komputera
podłączonego do internetu, wówczas po
kliknięciu na owe linki otworzą się linkowane
nimi strony lub ilustracje. Niestety, ponieważ
jej objętość jest około dwukrotnie wyższa niż objętość
strony internetowej jakiej treść ona publikuje,
ograniczenia pamięci na sporej liczbie darmowych
serwerów jakie ja używam, NIE pozwalają aby
ją na nich oferować (jeśli więc NIE załaduje
się ona z niniejszego adresu, ponieważ NIE
jest ona tu dostępna, wówczas należy kliknąć
na któryś odmienny adres z
Menu 3,
poczym sprawdzić czy stamtąd juź się załaduje).
Aby otworzyć ową broszurkę (lub/i załadować
ją do własnego komputera), wystarczy albo
kliknąć na następujący zielony link
albo też z którejś totaliztycznej witryny otworzyć
sobie plik nazywany tak jak w powyższym linku.
Jeśli zaś czytelnik zechce też sprawdzić, czy jakaś
inna totaliztyczna strona właśnie studiowana przez
niego, też jest już dostępna w formie takiej PDF
broszurki, wówczas powinien sprawdzić, czy
wyszczególniona ona została w linkach z "części
#B" strony o nazwie
tekst_11.htm.
Owe linki wskazują bowiem wszystkie totaliztyczne
strony, które już zostały opublikowane jako takie
broszurki z serii [11] w formacie PDF.
Życzę przyjemnego czytania!
If you prefer to read in English
click on the flag
(Jeśli preferujesz język angielski
kliknij na poniższą flagę)
Data założenia niniejszej strony: 5 czerwca 2004 roku
Data jej najnowszego aktualizowania: 27 września 2021 roku
(Sprawdź w adresach z
Menu 4
czy istnieje już nowsza aktualizacja)